Ani w czasach Chopina, którego uwielbiam, ani w czasach Mozarta czy Bacha, których szanuję, nie było tak wielkiego rozkwitu, tak urzekającej muzyki, która docierałaby do tak wielu odbiorców i tak mocno odciskała swoje piętno na realnym biegu historii.
„Był czas.
Muzyka była dla nas wszystkich jak bóg
Było szaleństwo dusz”
Robert Gawliński
„Before Elvis there was nothing.”
John Lennon
19 lipca 1954 r. człowiek znikąd, Elvis Presley, zadebiutował piosenką “That’s All Right Mama” zmieniając na zawsze bieg dziejów. 5 kwietnia 1994 r. Kurt Cobain popełnił samobójstwo, kończąc zapoczątkowaną przez Elvisa rewolucję. Pomiędzy tymi dwoma datami, w okresie około 40 lat nastąpiła największa erupcja muzycznej kreatywności jaką widział świat. Ani w czasach Chopina, którego uwielbiam, ani w czasach Mozarta czy Bacha, których szanuję, nie było tak wielkiego rozkwitu, tak urzekającej muzyki, która docierałaby do tak wielu odbiorców i tak mocno odciskała swoje piętno na realnym biegu historii.
Od pamiętnego debiutu Elvisa już nic nie było takie samo jak przedtem. Elvis Presley, Chuck Berry, Little Richard, Jerry Lee Lewis i inni artyści Rockandrollowi po prostu poderwali publiczność z siedzeń. Beach Boysi, Beatlesi i Rolling Stonesi dosłownie doprowadzali tłumy do szaleństwa. Okres ten był jedną wielką orgią dźwięku.
Rock N’ Roll a stał się muzyką buntu całej generacji (wtedy jeszcze nie wiedziano do czego ten bunt prowadzi). Całe pokolenie młodych ludzi wiedzione słowami Boba Dylana i omamione rojeniami o Erze Wodnika doprowadziło do zerwania z dotychczasowymi normami, konwencjami i obyczajami. Niosąc na sztandarach takie hasła jak „Sex, Drugs & Rock N’Roll”, „Make Love Not War” czy „Zabrania się zabraniać” autentycznie wierzono, że można przy pomocy podobnych sloganów uczynić świat lepszym. Puszczone z dymem majątki rodziców doprowadziły do jednorazowej eksplozji w dziejach Zachodu. Eksplozji, która już dawno przeminęła, ale do dzisiaj widać blask. Dzięki zachowanym na płytach nagraniom unieśmiertelniono jedyny w swoim rodzaju splot idei, muzyki i niepowtarzalnych ludzkich talentów, dziejący się w przełomowych czasach.
Jimi Hendrix Expierience, The Doors i Janis Joplin osiągali nieznane dotąd ekstrema ekspresji artystycznej, a Deep Purple, Black Sabbath i Led Zeppelin po prostu zwalali z nóg swoimi riffami i bezkonkurencyjnymi wokalami.
Muzyka zaczęła się rozrastać i rozgałęziać. Tworzono nowe nurty i gatunki muzyczne. King Crimson, Pink Floyd, David Bowie, Abba, Jean-Michelle Jarre i Sex Pistols stawali się prekursorami naśladowanymi później przez setki, jeśli nie tysiące zespołów.
Kluczowym instrumentem, wokół którego wszystko się obracało była gitara. Oczywiście elektryczna i mocno przesterowana. AC/DC, ZZ Top, Queen, Aerosmith, Dire Straits, Bon Jovi czy Guns N’ Roses stali się już nie zespołami a instytucjami wokół których tworzono cały szum.
Drugą falę popularności przeżywali starzy bluesmani tacy jak John Lee Hooker, Muddy Waters czy Howlin’ Wolf – po raz pierwszy odkrywani przez tak szeroką publiczność. Za sprawą genialnych programów takich jak Soul Train Ameryka roztańczyła się w rytmach Soulu, Funku i Disco a jednocześnie triumfy święcili tacy wykonawcy jak U2, Bruce Springsteen czy The Police.
Zachęceni przykładem Black Sabbath muzycy szukali coraz cięższego brzmienia. Powstawały monstra takie jak Metallica, Megadeath, Slayer, Sepultura czy Pantera. Na amerykańskich ulicach zaczął królować hip-hop. Public Enemy, Snoop Dogg, Dr Dre, 2Pac, Beastie Boys i grzeczniejszy De La Soul czy Will Smith oraz „romantycy” tacy jak Sir Mix-A-Lot, LL Cool J i Salt N’ Pepa sprawili, że gadanie do mikrofonu stało się muzyczną przyjemnością.
Na fali odrzucenia reagonowskich ideałów lat 80. powstał Grunge. Pearl Jam, Nirvana, Soundgarden, Stone Temple Pilots oraz Smashing Pumkins (ci ostatni do dzisiaj się zarzekają, że nie byli zespołem grunge’owym) sprawili, że muzyka alternatywna osiągnęła szczyty popularności, osiągając (wbrew ideałom Grunge’u) gigantyczny sukces komercyjny.
Pojawiły się zespoły mieszające ciężkie granie z hip-hopem: Red Hot Chili Peppers, Rage Against The Machine czy Faith No More oraz zjawiskowe dziwadła w stylu Primusa, Kyussa czy Jane’s Addiction. MTV, walkmany, poszarpane dżinsy, beztroska lat 90-tych.
W przestrzeni publicznej królowali Michael Jackson, George Michael, Madonna, Phil Collins, Whitney Houston i Prince. Do 1994 roku zdążyły zadebiutować Oasis, Blur, Radiohead i Korn, chociaż historia tych ostatnich zespołów należy już do innej epoki. Dlaczego?
Symbolicznie okres wielkiego rozkwitu zwieńczyło samobójstwo (?) jednej z najbardziej magnetycznych postaci sceny muzycznej – Kurt Kobaina. Dziwna charyzma tego starannie niezadbanego wokalisty sprawiała, że na przykład dziewczyny u mnie w piaskownicy przed blokiem schodziły się i śpiewały: „Rape me, rape me my friend. Rape me, rape me again” („Zgwałć mnie, zgwałć mnie przyjacielu. Zgwałć mnie, zgwałć mnie jeszcze raz”). Co w przypadku nastolatek w ich wieku było nieco ryzykowne, ale na szczęście dla nich, w tamtych latach większość Polaków nie znała jeszcze języka angielskiego.
Nagrania Nirvany były popem wśród muzyki alternatywnej i alternatywą w świecie muzyki pop. Płyta „Nevermind”, na którą zżymał się Kurt, że jej produkcja była zbyt popowa, jest czymś naprawdę trudnym do opisania w słowach. Szczególnie jej pierwsza połowa aż do „Polly” i potem zakończenie w postaci „Something In The Way” jest po prostu z jakiegoś innego (niekoniecznie lepszego) świata. Ja wiem, że „prawdziwi fani” powiedzą, że najlepsza jest tylko „Bleach” albo tylko „In Utero” bo są brudniejsze i bardziej szumią. Ale i tak nie zmieni to faktu, że „upopowienie” Nevermind przez producenta, Butcha Viga (oraz cała seria genialnych przypadków) sprawiło, że jest ona lepsza niż obie wymienione wcześniej płyty razem wzięte.
No dobrze ale dlaczego śmierć jednego, nawet najbardziej utalentowanego muzyka, miała by być zakończeniem epoki? Dla niczego. Po prostu tak wyszło. Coś autentycznie stało się z muzyką w połowie lat 90. Dalej powstawały świetne płyty, dalej grano całą serię niesamowitych koncertów, ale coś zaczęło się kończyć.
Muzyka stała się jakby bardziej syta, interesujących debiutów było coraz mniej i co najgorsze społeczny rezonans muzyki zaczął z roku na rok maleć.
Okres przejściowy trwał od połowy lat 90. aż do początku dwutysięcznych, kiedy to już zupełnie muzyka stała się tylko jedną z bardzo wielu branż rozrywkowych dla współczesnego konsumenta. Era Wodnika i wrzeszczące sale już dawno minęły. Zastąpiła je martwa publiczność nagrywająca smartfonami artystów jak naukowcy egzemplarz insekta pod szkłem. Współcześnie wynurzenia ograniczonej umysłowo Grety Thunberg robią tyle szumu, co festiwal Woodstock w 1969 r., podczas gdy najnowsza płyta sławnego niegdyś rockmena nie przebija się nawet do drugorzędnych kanałów informacyjnych.
Im dalej zanurzamy się w „zwykłość” muzyki w dzisiejszym świecie tym bardziej doceniamy doniosłość tego, co zdarzyło się w latach 1954-1994. Praktycznie wszystko co mamy w muzyce rozrywkowej teraz wywodzi się z tych 40 lat.
Tak jak historyczny Renesans był epoką mroczną duchowo (stawiając człowieka w centrum zamiast Boga), ale jednocześnie niezwykle bujną i urodzajną artystycznie. Tak i okres 1954-1994 był dla światowej muzyki epoką renesansu, zarówno w sensie eksplozji artystycznej jak i ciemności ducha.
Nie widać tego na kolorowym ekranie, ale na każdego sędziwego Keitha Richardsa, który raźnie gra w blasku reflektorów było stu lub więcej, którzy zaćpali się gdzieś w ciemnej norze. Wielkie „lato miłości” zakończyło się rekordową liczbą rozwodów, rozbitych rodzin i innych patologii społecznych. Pozytywne banały przewijające się w piosenkach z tego okresu nie przełożyły się na jakiekolwiek pozytywne owoce w życiu odbiorców.
Nawet przepełniony natchnionymi tekstami o Bogu i Syjonie Bob Marley nic nie wskórał. Na świecie i jego rodzinnej Jamajce wszyscy kultywują teraz tylko jego zwyczaj palenia marihuany i ewentualnie fryzurę. Gościu który dla muzyki Reggae zrobił więcej niż wszyscy inni muzycy Reggae razem wzięci wcale nie przebił się ze swoim głęboko chrześcijańskim przesłaniem, które w przestrzeni społecznej zdaje się umarło wraz z nim.
Można się spierać, że gdyby tego wszystkiego nie było, totalna atomizacja społeczeństwa i tak stałaby się faktem. Trudno zweryfikować co by było, gdyby nie było Dylana. Dawny dziennikarz metalowy Grzegorz Kasjaniuk pisze w swojej wydanej w 2020 r. książce „Zło w popkulturze”, że muzyka z tego kresu miała ogromnie negatywny wpływ na duchowość niezliczonej ilości młodych ludzi.
Z drugiej strony słyszałem historie ludzi, których piękno muzyki z lat 60., 70., 80. i 90. ocaliło przed popełnieniem samobójstwa. Klawiszowiec zespołu The Doors Ray Manzarek mówił, że wielokrotnie w swym życiu spotkał ludzi którzy dziękowali mu jego za muzykę, która powstrzymała ich przed odebraniem sobie życia.
Czasem zastanawiam się, co by było, gdybym nigdy tej muzyki nie słuchał. Na ile byłbym innym człowiekiem? Co by się stało gdybym teraz przestał jej słuchać? Co by ze mną było?
Zjawisko renesansu 1954-1994 miało też (z lekkim opóźnieniem) swoje odbicie w nad Wisłą. Naśladowanie przez polskich artystów idoli „zza żelaznej kurtyny” zaowocowało również u nas nie notowanym nigdy wcześniej muzycznym rozkwitem. Ale o tym co się tutaj działo i w czym inny był polski bunt, warto napisać osobnym razem.