Nowy Hellenizm

Jedną z największych zalet dzisiejszych czasów jest produkcja. W niektórych starych nagraniach instrumenty perkusyjne takie jak bębny czy talerze brzmią jak trzepaczka do jajek i kapcie dziadka. Nagrywanie tych samych kawałków na nowo, z wypasionym zestawem bębnów, może dać tej samej piosence kopa jakiego nie miała dotychczas.



Matematyka przeciwko muzykom.


Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę ale liczba harmonii dźwiękowych używanych w piosenkach i nadających się do słuchania nie jest nieograniczona. Każdy raz skomponowany przebój uniemożliwia użycie tej samej melodii w kolejnych utworach przez innych muzyków, którzy chcą tworzyć własne kompozycje.


Większość popowych hitów oparta jest zaledwie na czterech akordach, które przewijały się nieustannie na listach przebojów na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Oczywiście na tych samych akordach można układać zupełnie inne tempa i melodie, ale nawet liczba tych ostatnich nie jest nieograniczona.


Zagrany raz przez Keitha Richardsa riff „Satisfaction” otworzył wielu muzykom rockowym możliwości grania rozmaitych kombinacji melodycznych na otwartej strunie gitary. Jednak z każdym kolejnym riffem, każdą kolejną dekadą liczba opcji stawała się coraz mniejsza i mniejsza. Pod warunkiem oczywiście, że muzycy nie chcieli brzmieć łudząco podobnie do wszystkiego, co było przedtem.


Oczywiście muzyk jeśli tylko chce może dodawać jakie tylko chce dźwięki do swoich kompozycji. Jednak dla dobra ucha słuchacza, dźwięki te nie mogą zbyt daleko wyjść poza klasyczne skale. Zwłaszcza w muzyce rozrywkowej. Skala bluesowa, na której oparta jest większość rock’n’rolla, rocka i heavy metalu sprawdzała się przez wiele lat doskonale. Właściwie wszystko oparte na bluesie się udało. „Sunshine of Your Love” Cream, „Heartbreaker” Led Zeppelin, „Beating Around The Bush” AC/DC a nawet „Enter Sandman” Metalliki i nieliczona ilość innych kamieni milowych gitarowego brzmienia.


Oprócz bazowej pentatoniki opartej na pięciu dźwiękach jest jeszcze, skala dorycka (jazzowa), na której zbudowano równie wiele pomników rocka oraz skala hiszpańska, cygańska, arabska, węgierska, egipska, chińska itp. itd. Do wyboru do koloru. Jednak za każdym razem liczba możliwych kombinacji melodycznych w ramach danej skali zamyka się w określonym zbiorze. Oczywiście w dawnych czasach te same melodie mogły być zapominane i na nowo wymyślane. Dziś kiedy wszystkie kompozycje muzyków są rejestrowane i bacznie nadzorowane przez właścicieli praw autorskich – możliwych opcji do tworzenia nowych rzeczy z roku na rok jest coraz mniej.


Największym zagrożeniem nie jest to, że coś będzie brzmiało dokładnie tak samo ale, że to co się tworzy nowego brzmi zbyt podobnie do tego, co już było, choć nie jest identyczne.


Dostrzegając powoli zawężające się możliwości ambitniejsi muzycy rockowi tacy jak Thom Yorke z Radiohead, John Frusciante z Red Hot Chili Peppers czy Kasia Nosowska z Heya zaczęli uciekać w elektronikę. Czasem im coś jeszcze wychodziło, jak niektóre utwory Frusciantego, ale lwia część tych wytworów to tylko blade odbicie tego, co robili w rockowym repertuarze.


Używanie skomplikowanych struktur rytmicznych i polimetrycznych mija się z celem. W najlepszym przypadku artyści skończą jak Conlon Nancarrow, którego muzyka jest rzekomo bardziej przystępna niż ekstrema kakofonicznej awangardy. Ale takiej sieczki jak jego „50 etiud na fortepian mechaniczny” nie da się po prostu słuchać, niezależnie od tego co piszą krytycy.


Epoka „wielkich odkryć geograficznych” w muzyce rozrywkowej minęła bezpowrotnie. Nie da się na nowo wymyślić funku, punku czy grunge’u, skoro już zostały wymyślone. Ale skoro nie można tworzyć już tak swobodnie nowych kompozycji, które nadawałyby się jakoś do słuchania, czy w takim razie młodzi artyści nie mogą już prezentować na scenie niczego ważnego?


Na szczęście mogą. Odpowiedzią wydaje mi się coś, co nazywam Nowym Hellenizmem. Nawiązując tym samym do specyficznej epoki w dziejach kultury europejskiej.


Hellenizm był ostatnim etapem rozwoju sztuki antycznej Grecji (323 p.n.e.-30 p.n.e.) Prąd ten był de facto popularyzacją osiągnięć kultury greckiej w całym imperium, które powstało jako spadek po rządach Aleksandra Wielkiego. Zwycięstwa wybitnego Macedończyka i rządy jego następców rozprzestrzeniły kulturę grecką w Azji Mniejszej, Syrii, Egipcie, Asyrii, Babilonii, Persji, Środkowym Wschodzie a nawet na terenach dzisiejszego Afganistanu i doliny Indusu.


Artyści hellenistyczni kopiowali i adaptowali wcześniejsze style, ale wprowadzali także własne innowacje. Rzeźba okresu hellenistycznego potrafiła być z jednej strony bardziej patetyczna i dynamiczna, a z drugiej strony delikatniejsza i bardziej finezyjna niż sztuka grecka w okresie klasycznym.


Nie zmienia to faktu, że wszystko co miało być wymyślone z rzeczy, które kojarzymy z antykiem, całe jak to się dzisiaj mówi ajpi (IP), z którym kojarzy się Grecja zostało stworzone przed okresem hellenistycznym. Pozostała tylko i aż lokalna adaptacja i interpretacja. Przenikanie się elementów greckich i orientalnych, szczególnie w krajach mających już bogate tradycje kulturowe.


Podobnie jak niegdyś kultura hellenistyczna, anglosaska muzyka rozrywkowa rozprzestrzeniła się po całym dzisiejszym świecie. Odnajdujemy dziś te same patenty w najbardziej odległych zakątkach świata.


Robert Plant opowiadał nawet jak przegrał w latach dziewięćdziesiątych pojedynek karaoke w Hong Kongu z jakimś nikomu nie znanym autochtonem, który według lokalnej publiczności miał lepiej śpiewać piosenki Elvisa niż wokalista legendarnego zespołu Led Zeppelin… Nie śpiewał, ale lokalsi zagłosowali na swojego człowieka z pobudek regionalnego patriotyzmu.


Jednak nowy Hellenizm to nie jakieś głupie karaoke. Tutaj chodzi o prawdziwą sztukę, która porusza serca i umysły. Nie ma co się dołować obiektywnymi ograniczeniami wynikającymi z matematyki dźwięku, tylko cieszyć tym co jest. Bo naprawdę jest się czym cieszyć w dzisiejszej muzyce.


Nowy Hellenizm to po prostu interpretowanie muzycznej klasyki przez nowe pokolenia artystów w czasach kiedy nowatorska kompozycja jest niezwykle rzadka. Czasem jest aż zaskakujące jak wiele młodzi wykonawcy są w stanie wnieść do utworów swoich poprzedników. Interpretacja też jest sztuką.


Żeby nie być gołosłownym chciałbym zwrócić teraz uwagę na kilka udanych przykładów tego zjawiska z ostatnich lat.


Wielkim pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie płyta „Zalewski śpiewa Niemena” z 2018 r. Krzysztof Zalewski zaśpiewał na niej nie tylko sławne przeboje jak „Jednego serca”. Najmocniejszą stroną albumu jest wydobycie przez Zalewskiego utworów Niemena kompletnie nieznanych i daleko idące zaaranżowanie ich na nowo. Moim skromnym zdaniem otwierająca płytę „Dolaniedola” brzmi naprawdę lepiej niż oryginał mistrza z 2001 r.


Podobnym (choć zdecydowanie mniej eksperymentującym) odkryciem ostatnich lat jest Sławek Uniatowski. Jego interpretacje piosenek Zbigniewa Wodeckiego i Andrzeja Zauchy są tak dobre, że po ich wysłuchaniu zacząłem wracać do oryginalnych płyt tych artystów pomimo, że nigdy wcześniej nie byłem fanem ani Zauchy, ani za Wodeckiego.


Żeby nie było tak kolorowo, zdarzają się również wpadki. Opublikowany w 2020 r., z okazji pięćdziesiątej rocznicy wydania płyty „Anawa” Marka Grechuty album okazał się katastrofą. Potrafiący osiągać niesamowite rzeczy w muzyce Wojciech Waglewski tym razem zdecydowanie przeszarżował i wraz z plejadą wokalistów takich jak Kasia Nosowska, Katarzyna Piszek, Hubert Dobaczewski i wspomniany wcześniej Krzysztof Zalewski w bezlitosny sposób zarzynali kawałek po kawałku Grechuty jak świnie w rzeźni.


Pomimo, że nie jestem fanem tego krążka, podoba mi się, że Voo Voo miało odwagę podjąć się tego przedsięwzięcia. Lepiej spróbować i skrewić, niż nigdy nie podjąć wyzwania. Szczególnie, że mogą znaleźć się ludzie, którym interpretacje z „Anawy 2020” przypadną jednak do gustu.


Pozytywne przykłady Hellenizmu mamy tez za granicą. Dziewczyny z Amerykańskiego duetu Larkin Poe wysmażyły taki cover „Preachin’ Bluesa” Sona Housa, że wolę go od oryginału tego legendarnego bluesmana z Delty Mississippi z lat 30. Jest to jeden z moich ulubionych bluesów ostatnich lat.


W jeszcze inną stronę pojechali kilerzy z ekipy Brownout. Nagrali wyśmienicie bezczelną wersję „Fairies Wear Boots” Black Sabbath. Klasyk z płyty „Paranoid” wzbogacony o latynoskie instrumentarium, funkujące rytmy i trąbki brzmi po prostu przepysznie. Ozzy powinien być dumny.


Jeśli już jesteśmy w latynoskich klimatach nie mogę nie wspomnieć projektu Brass Against – dziewięcioosobowej orkiestrze pochodzącej z Nowego Jorku, która przełożyła kawałki Rage Against The Machine, Audioslave i Living Colour na instrumenty dęte, nie tracąc przy tym rapcore’owego wokalu. Ich wersja „Guerrilla Radio” brzmi żywiej niż kawałek rejdżów, szczególnie dzięki gościnnemu wokalowi Sophii Uristy. Zack de la Rocha kiedy nagrywał ten utwór w 1999 r. nie brzmiał już tak zadziornie jak na debiucie RATM z początku lat dziewięćdziesiątych. A Urista daje temu „Partyzanckiemu radiu” dodatkową iskierkę, której brakowało na płycie The Battle of Los Angeles.


W tym momencie ktoś mógłby zwrócić uwagę, że Elvis też nie był w większości przypadków kompozytorem, ale wyłącznie wybitnym interpretatorem piosenek, więc w takim razie należy go zaliczyć do Nowego Hellenizmu. Na przykład jego słynny „Hound Dog” był tylko elektryzującą interpretacją bluesa o tej samej nazwie wykonywanego w latach pięćdziesiątych przez „Wielką Mamę” Thornton. Jednak to co nazywam Hellenizmem nie odnosi się to tego, co robił król rock’n’rolla w okresie Wielkiego Renesansu muzyki rozrywkowej (zobacz: Renesans 1954-1994), ale do czasów kiedy podobna kreatywność w muzyce rozrywkowej nie jest już matematycznie możliwa (XXI wiek).


Epoka nowego Hellenizmu ma swoje przewagi.


Jedną z największych zalet dzisiejszych czasów jest produkcja. W niektórych starych nagraniach instrumenty perkusyjne takie jak bębny czy talerze brzmią jak trzepaczka do jajek i kapcie dziadka. Nagrywanie tych samych kawałków na nowo, z wypasionym zestawem bębnów, może dać tej samej piosence kopa jakiego nie miała dotychczas.


Jeśli tylko uniknie się pokusy zbytniej kompresji dźwięku, która potrafi wyssać życie i zabić dynamikę wielu dobrych kawałków, nowoczesne studio potrafi wydobyć i uwypuklić każdy ton i smaczek kluczowego dla kompozycji instrumentu.


Co więcej niektóre świetne kawałki nagrywane były w późnych latach twórczości muzyków, co odbijało się np. tym, że wokalista nie był już w stanie wyciągnąć wysokich tonów jak kiedyś. Młody muzyk w dobie nowego Hellenizmu może wejść do studia i nagrać tą samą piosenkę na tylu oktawach, że przykryje starego barda czapką.


Jeszcze ciekawszą możliwością jest tłumaczenie piosenek. Już sam fakt przetłumaczenia na język polski sprawia, że piosenka brzmi inaczej, ciekawej. Filip Łobodziński napisał wiele bardzo cennych dla polskiego rynku muzycznego tłumaczeń. Utwory Patti Smith, Boba Dylana, Toma Waitsa, Leonarda Cohena czy Tracy Chapman zaczęły żyć na nowo wśród nie znającej dobrze języka angielskiego publiczności. Zresztą sam dokonany przez niego wybór piosenek sprawił, że wypłynęły na wierzch rzeczy mniej u nas znane, a bardzo cenione za oceanem.


Osobiście bardzo chciałbym usłyszeć „Heldore Baby” Heya po polsku. Nie musi być dosłowne tłumaczenie. Może być zupełnie inny znany tekst, byle tylko było po polsku i z tą feeryczną melodią.


Robiąc polski tekst do anglojęzycznych piosenek można również skupić się tylko na oddawaniu ogólnego przesłania piosenki, pozwalając sobie na dodanie czy opuszczenie poszczególnych wersów jeśli sprawi to, że całość zabrzmi prawdziwiej.


Kurczowe trzymanie się tekstu lub rytmu w wersie może doprowadzić do niezbyt sympatycznych rezultatów. Twórcy rockowego musicalu o Jimie Morrisonie w Teatrze Rampa z uporem maniaka trzymali się rymów kończących się na „ą”, żeby brzmiało jakoś podobnie do „Riders On The Storm”. W rezultacie wyszły kiszki w stylu ”Jeźdźcy burzy śpią. Tam, gdzie ich zrodził sztorm”. Coś takiego pasowałoby może na festiwal piosenki żeglarskiej, ale niestety nie było dobrym tłumaczeniem tekstu wokalisty Doorsów. Szczególnie, ze piosenka opowiada o ludziach jadących samochodem a nie kimających gdzieś na poboczu: „Tam, gdzie ich wieczny dom. Jak obumarły dąb, jak zatopiony prom. Jeźdźcy burzy śpią”…


Zamiast tego czasem lepiej jest w tłumaczeniu nawet zastąpić oryginał czymś zupełnie innym, wyrażającym jednak ducha i atmosferę pierwotnego utworu. A czasem można napisać co tylko się chce, jeśli tylko daje nam to możliwość nawiązania słowami zabawy z muzyką graną przez zespół.


Hellenizmu nie należy kojarzyć z talent show. Muzyka oddająca sprawiedliwość dawnym kompozycjom musi być autentyczna. Programy takie jak X-Factor, Must Be The Music czy The Voice of Poland są przeciwieństwem autentyczności. Te plastikowe konkursy, z sentymentami radości czy wzruszenia przywoływanymi jakby na rozkaz, obowiązkowym przerywaniem wykonawcy w połowie piosenki oraz zabójczym dla cieszenia się muzyką elementem rywalizacji, są złamaniem właściwego decorum estrady. Nawet dobrzy wykonawcy nie brzmią dobrze w takim otoczeniu. Talent shows zamiast celebrować muzykę skupiają się de facto na upokarzaniu większości uczestników. I nawet najbardziej życzliwi i kompetentni jurorzy nie zmienią faktu, że z perspektywy ambitnej muzyki, formuła ta jest tak antyklimatyczna, że należy omijać je szerokim łukiem.


Nie neguję, że programy te mogą być drogą do kariery dla niektórych ludzi, którzy inaczej nie mieliby jak się przebić. Ale moim zdaniem prawdziwą muzykę robić zaczną dopiero po zakończeniu swojego udziału w takich czelendżach.


Na szczęście muzyka która jest jednocześnie i ambitna i rozrywkowa wciąż rozwija się w Polsce i na świecie. Międzynarodowy projekt „Playing For Change” tak jak w przypadku covera hitu Steviego Wondera „Higher Ground” zbiera w jednym teledysku artystów z Włoch, Senegalu, Mali, Brazylii, Francji, RPA, USA, Holandii i Jamajki. Instrument każdego z muzyków nagrywany jest w jego rodzinnych stronach a następnie miksowany razem w jedną kompozycję i jeden teledysk. „Playing for Change” posiada w swoim dorobku całą plejadę świetnych aranżacji, w których można znaleźć takie perełki jak cover „Stand By Me” Bena Kinga czy „Listen To The Music” Doobie Brothers.


Zamiast silić się na robienie „odkrywczej” kompozycji która będzie brzmiała jak coś, co już dawno słyszeliśmy, lepiej obecnie skupić się na mistrzowskich interpretacjach dobrze napisanej kompozycji z okresu Wielkiego Renesansu. Świeżo zaaranżowany cover będzie zawsze brzmiał lepiej niż mdła nowość. Przynajmniej do czasu, gdy wynalezione zostaną jakieś nowe instrumenty, które będą w stanie wytwarzać jakieś nieznane dotąd, przyjazne dla mózgu ultradźwięki – obecnie będące są poza horyzontem któregokolwiek z artystów.


Wtedy zakończy się okres Hellenizmu, a proces kreacji rozpocznie się od nowa.