Patriarcha Międzymorza

O konieczności obrony narodów mniejszych pomiędzy Niemcami a Rosją.



O konieczności obrony narodów mniejszych pomiędzy Niemcami a Rosją.


Jednym z największych źródeł siły dla społeczeństwa, obok siły ekonomicznej, demograficznej i militarnej – jest siła duchowa. Wbrew fanatycznym sekularystom nie da się uniknąć pierwiastka duchowego w postrzeganiu relacji między narodami na kontynencie europejskim.


Zagrożenie jakie niesie za sobą Moskwa zawsze miało za sobą podporę w postaci Patriarchatu Moskiewskiego konsekwentnie próbującego zdominować tereny podbite przez rosyjskie wojsko. Prawosławna Cerkiew Aleksandra Newskiego górująca nad Warszawą aż do 1924 r. była tego dobitnym dowodem.


Współcześnie zagrożenie to najwyraziściej dostrzegalne jest na Ukrainie, której wschodnie i południowe rubieże okupowane są przez Federację Rosyjską od 2014 r.


Przemyślny Putin – chcąc wykorzystać Cerkiew i patriarchę do militarnych i propagandowych akcji na Ukrainie i do scementowania „idei rosyjskiej” w samej Rosji – już od kilku lat pragnie się przedstawić Rosjanom, Ukraińcom i Białorusinom jako człowiek „szczególnej wiary”. Uczciwych, ale niestety naiwnych prawosławnych zwodzi więc wszędy informacjami o swoim chrzcie i nawróceniu, opowiada o „braterskiej religijności” Stalina, o wspólnej ponadtysiącletniej historii Rosjan, Ukraińców i Białorusinów… Wszyscy oni i teraz – jeśli są oczywiście „uczciwi” na modłę putinowską – winni się jednoczyć wokół „geopolitycznego prawosławia”. Dodajmy, że w tym „prawosławiu” nie trzeba wierzyć ani w Jezusa Chrystusa, ani tym bardziej w Trójcę Świętą, nie trzeba czytać Biblii ani Ojców Kościoła oraz absolutnie nie należy sobie zawracać sobie głowy pozaziemskim piekłem ani niebem.
Wystarczy tylko w roku 2014 ogłosić potrzebę reintegracji Ukrainy, Białorusi i Rosji w imię tegoż „prawosławia” i w imię „świętej Rusi”.

(Grzegorz Przebinda, Trzeci chrzest Rusi, „Rzeczpospolita” 16 V 2014)


Aby zapobiec temu zagrożeniu Patriarchat Konstantynopola nadał autokefalię ukraińskiej Cerkwi. 15 grudnia 2018 w Kijowie odbył się sobór ,w trakcie którego zjednoczyły się Ukraińska Prawosławna Cerkiew Patriarchatu Kijowskiego oraz Ukraiński Autokefaliczny Kościół Prawosławny.


To ambitne przedsięwzięcie stało się jednak tylko wydarzeniem lokalnym, głośno komentowanym w Rosji i na Ukrainie, ale nie dostrzeganym zbytnio na zachodzie, i co należy stwierdzić z bólem – w Polsce.


Ale to za mało. Niestety w praktyce przeciwstawienie się Moskwie wyłącznie na linii stosunków bilateralnych nie będzie nigdy rozwiązaniem wystarczającym. Ani Ukraina, ani Białoruś ani żadne z państw inicjatywy Trójmorza – osobno – nie będzie stanowić wystarczającej przeciwwagi dla Moskwy.


Pomijanie tego problemu jest wyrazem ignorancji. W minionych wiekach sukcesorzy Giedymina wykazywali się dużo większą dalekowzrocznością. Będący poganami książęta litewscy dostrzegali większe znaczenie niezależności od Moskwy na tle religijnym niż współcześni chrześcijańscy politycy. Pozwolę sobie tutaj na krótki rys historyczny.


Następca i brat Giedymina Witenes utworzył w 1299 r. niezależną od Moskwy prawosławną metropolię litewską. Jej siedzibą i katedrą był sobór Świętych Borysa i Gleba w Nowogródku. Jej utworzenie potwierdził, z poparciem cesarza bizantyńskiego Andronika II, patriarcha konstantynopolitański Jan XII. Witenes pragnął by prawosławna prowincja kościelna w rządzonym przez niego państwie była niezależna zarówno od metropolii kijowskiej z siedzibą w Moskwie, jak i od metropolii halickiej. Pierwszym znanym z imienia duchownym sprawującym urząd metropolity litewskiego był wymieniony w 1327 r. Teofil.


Niestety w 1330 r. metropolia litewska została zlikwidowana. Prawdopodobnym inicjatorem tego posunięcia był metropolita kijowski Teognost, dążący do ponownego zjednoczenia wszystkich prawosławnych struktur na ziemiach wschodniosłowiańskich w jednej metropolii kijowskiej.


Jednakże Litwini nie dawali za wygraną. Wielki książę Olgierd w 1354 r. wznowił starania o reaktywowanie metropolii litewskiej i domagał się podporządkowania jej ruskich eparchii prawosławnych. Działania te zakończyły się powodzeniem i w 1354 r. na czele odnowionej metropolii stanął biskup Teodoryt rezydujący w Nowogródku. Jego następcą był biskup Roman, szwagier Olgierda, który natychmiast znalazł się on w konflikcie z rezydującym w Moskwie metropolitą kijowskim Aleksym, nie godzącym się z wyłączeniem metropolii litewskiej spod jego jurysdykcji.


W 1355 r. kwestia ta była przedmiotem obrad patriarszego synodu w Konstantynopolu. W roku następnym ostatecznie rozstrzygnął on kwestię podziału administracyjnego Kościoła na ziemiach litewskich i ruskich, podporządkowując metropolitom litewskim eparchie nowogródzką, briańską i połocką. W 1362 r., po zajęciu przez Litwę ziemi kijowskiej, Roman przeniósł swoją rezydencję do Kijowa i wkrótce zmarł. Po jego śmierci, patriarcha konstantynopolitański nie wyznaczył jego następcy, pozostawiając metropolię bez zwierzchnika na kilkanaście lat.


W 1375 wielki książę Olgierd zażądał od patriarchy Konstantynopola wyjęcia ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego spod jurysdykcji metropolity kijowskiego Aleksego, grożąc delegalizacją Kościoła prawosławnego w swoim państwie w razie odmowy. Na ziemie litewskie został skierowany wówczas popierany przez Olgierda kandydat – bułgarski biskup Cyprian. Patriarcha postanowił także, że po śmierci rezydującego w Moskwie metropolity kijowskiego Aleksego to Cyprian zostanie zwierzchnikiem wszystkich struktur prawosławnych na ziemiach ruskich, zjednoczonych w jednej metropolii. Faktycznie zjednoczenie takie nastąpiło w 1389 r. Do śmierci w 1406 r. Cyprian kierował metropoliami litewską, halicką i kijowską (moskiewską).


W 1408 r., po śmierci Cypriana, jego następcą został wybrany w Moskwie Focjusz. Sześć lat później wielki książę litewski Witold zażądał od patriarchy powołania kolejnego metropolity litewskiego, wypędzając Focjusza ze swojego państwa podczas prowadzonej przez niego wizytacji kanonicznej. Jako kandydata na nowego metropolitę wskazał Grzegorza, bratanka Cypriana. Patriarcha odmówił jednak, przez co Witold postanowił erygować metropolię litewską bez jego zgody, jedynie na mocy decyzji synodu miejscowych biskupów. Doszło do tego na synodzie w Nowogródku w 1415 r. Utworzona wówczas metropolia litewsko-ruska była de facto strukturą autokefaliczną. Witold oczekiwał następnie, że metropolita Grzegorz odegra aktywną rolę w zawarciu unii kościelnej między Kościołem katolickim a Kościołem prawosławnym na ziemiach litewskich.


Niestety w ostatnich latach panowania Witolda, wielki książę pragnąc znormalizować swoje stosunki z Moskwą doszedł do porozumienia z metropolitą Focjuszem i zgodził się na faktyczną likwidację metropolii litewskiej poprzez rozciągnięcie jurysdykcji metropolity kijowskiego także na teren swojego państwa.


Do ostatecznych i trwałych zmian w strukturze administratur prawosławnych na ziemiach ruskich doszło w 1458 r., gdy metropolici kijowscy rezydujący w Moskwie przyjęli tytuł metropolitów moskiewskich i zrzekli się pretensji do jurysdykcji nad strukturami prawosławnymi poza państwem moskiewskim. Strukturami w Wielkim Księstwie Litewskim kierowali odtąd metropolici kijowscy, nie posługując się już tytułem metropolitów litewskich.


Był to początek końca Wielkiego Księstwa Litewskiego.


Wkrótce po małżeństwie Iwana Srogiego z Zoe Peleolog, ostatnią dziedziczką tronu cesarstwa bizantyjskiego (1472) i zrzuceniu zwierzchnictwa tatarskiego (1480) Moskwa, napompowana ideą „Trzeciego Rzymu” i „zbierania ziem ruskich” ruszyła na podbój Zachodu. Nosząc na swoim nowym herbie bizantyjskiego dwugłowego orła, wysunęła pretensje do wszystkich ziem zamieszkanych przez ludność prawosławną. To właśnie w końcu XV wieku Litwa zaczęła ponosić na rzecz Moskwy pierwsze straty terytorialne.


Co gorsza ślub Iwana III z „grecką czarownicą” (jak ją nazywali współcześni Rosjanie) odbył się per procura w Rzymie za błogosławieństwem papieża Pawła II i jego następcy Sykstusa IV. Następcy Św. Piotra uwierzyli w ściemę wysłanników moskiewskich o przywróceniu łączności metropolii moskiewskiej z papiestwem. W rzeczywistości carowie umocnieni symboliczną potęgą Bizancjum stali się jednymi z najbardziej zagorzałych i szkodliwych wrogów Kościoła katolickiego przez setki kolejnych lat po ceremonii zaślubin.


Na podobne bezdroża wkroczył na naszym poletku episkopat Polski za sprawą tzw. „polityki ikon”. W 2012 r. „Patriarcha Moskwy i Wszechrusi” Cyryl I spotkał się z polskimi biskupami katolickimi. Przekazał im kopię ikony Matki Boskiej Smoleńskiej (chociaż nie zaapelował do władz rosyjskich o oddanie znajdującego się wciąż w Smoleńsku wraku polskiego samolotu Tu-154). W zamian otrzymał kopię obrazu matki Boskiej Częstochowskiej. Polscy duchowni z abp Michalikem na czele zachowali się naiwnie jak dzieci we mgle przytulając się do patriarchy, który już w 2001 r. głosił o Ukrainie: „Jesteśmy rozdzieleni granicami, ale mamy jedną historię i Cerkiew oraz jedną przyszłość” w odpowiedzi na pielgrzymkę Jana Pawła II w tym kraju.


Jak większość tego typu projektów, spotkanie to okazało się bezowocne. Zupełnie inaczej wyglądało to w dobie sławnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, gdzie pod wspólnym niebem różne odłamy religijne odnajdywały nie znaną gdzie indziej w Europie przystań. Był to autentyczny wzajemny szacunek i zrozumienie dla wielu religii mieszkających na terenie Korony i Litwy. Chociaż nikt tego nie nazywał ekumenizmem.


Współczesny posoborowy ekumenizm pachnie doktrynerstwem i polityczną poprawnością. W wielu przypadkach jest tylko sztampowym odfajkowywaniem spotkań z poszczególnymi głowami wspólnot religijnych i robieniem sobie pamiątkowych fotek do „wykazania się” działalnością. Z których zresztą, jak z każdej formy bez treści, nic nie wynika dla wiary wiernych.


Dlatego raczej niż do nowoczesnego ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego odwołujmy się raczej do dużo lepiej zakorzenionych w naszej tradycji relacji z dawnego „państwa bez stosów” jakim była Polska i Litwa.


Wzajemne poszanowanie i zrozumienie pozwoli nam unikać pułapki jaką opisał Józef Mackiewicz w „Nie trzeba głośno mówić”. Po latach napuszczania na siebie przez Niemieckich i Rosyjskich zaborców mieszkańcy dawnej Rzplitej wzięli się za łby, mordując się nawzajem, podczas gdy prawdziwi wrogowie w postaci Sowietów i III Rzeszy mordowali okupowane narody jak chcieli:


Podobnie jak ćwierć wieku temu, gdy narastała wielka fala międzynarodowego bolszewizmu, narody nie łączyły się we wspólnym interesie obrony przed tą falą, lecz każdy we własnym zakresie walczył wyłącznie o swoje – takoż stało się i teraz: gdy w dalekim Teheranie, pod whisky z lodem i dobre humory zwyciężających potęg, losy i ziemie ludów układane były na stole z lekkością wyjętych z pudełka zapałek, gdy przesuwano granice i w konwersacji towarzyskiej ustępowano terytoria, przesądzając o powojennym arrangement – narody, o których decydowano bez ich udziału i bez ich wiedzy, rozpoczęły między sobą krwawą walkę. O miedzę, o wykładnię historyczną, o teoretyczne pretensje do tego lub innego miasta. Rzuciły się sobie we włosy, targając niemiłosiernie i bez tego okrwawione głowy. Pod wierzchnią warstwą wielkiej wojny, rozpaliła się w płaszczyźnie nacjonalistycznych, tzw. realnych interesów, druga wojna: polsko-ukraińsko-litewsko-białoruska; kozacka, tatarska, biało-rosyjska… Katolicka, grekokatolicka, prawosławna… O panowanie na tych ziemiach! O Wilno, o Mińsk, Grodno, o Polesie, Wołyń, o Lwów… O granicę na Sanie czy Bugu, na Prypeci czy Dniestrze.
Niemcy ustępowali wciąż. Armia czerwona parła naprzód, zwycięska.



Bardzo brzydki rozwód jaki nastąpił między Polską a Litwą w latach 1918-1945 nie może przekreślić faktu, że geopolitycznie międzymorze potrzebuje niezależnej od Berlina i Moskwy strategii. W relacjach bilateralnych wobec hegemonów takich jak Niemcy czy Rosja kraje „pomiędzy”, wydają się bezbronne. Ten stan rzeczy zdaje się utrwalać Unia Europejska która ponad naszymi głowami nazbyt często winszuje rosyjsko-niemieckim projektom.


Część Międzymorza jest częścią europejskiej wspólnoty, część znajduje się poza nią. Natomiast cały ten obszar, ujęty razem, ma o wiele większe szanse powodzenia wobec dwóch agresywnych potęg.


„Za wolność naszą i waszą” wbrew krytykom, nie jest romantycznym sloganem, ale autentycznym odczytaniem realnego interesu Rzeczpospolitej w „strefie zgniotu”. Jak największa ilość mniejszych narodów i wyciągnięcie ich spod buta Rosji i Niemiec daje wszystkim większe pole działania i oddech. Każdy naród wchłonięty przez rosyjską strefę wpływów zwiększa potencjał Imperium i w rezultacie polityczną presję na Rzeczpospolitą, aż do jej całkowitego unicestwienia. Z Berlinem sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Jednak pomimo lat denazyfikacji, Niemcy wciąż nie nauczyły się tego, że można narody mniejsze, leżące na wschód od Reichu, po prostu szanować.


Należy też podkreślić, że idea ta nie jest tylko jakimś neo-jagiellońskim sentymentem. Geopolityka jest nieubłagana.
Międzymorze, nawet gdyby nigdy nie istniało, należałoby wymyślić od zaraz.


Dzisiejsza polityka, pomimo powojennego rozbrojenia, nie jest wcale mniej przewrotna. Globalizacja, wbrew utartej opinii, nie wygasi wszystkich narodów, ale sprawi raczej, że przetrwają te z nich, które są najbardziej zdeterminowane (co widać ostatnio na przykładzie skrajnie szowinistycznych Chin czy Izraela).


Jeśli nie obronimy własnej duchowości, narody Międzymorza zostaną rozebrane przez upodlenie i okrucieństwo ze Wschodu oraz antykulturę i bezduszność z Zachodu. Nie możemy dać się rozjechać ani przez konsumencką degenerę ani przez azjatycki walec z Moskwy.


Nasz papież Franciszek, przynajmniej od czasów encykliki Amores Letitia, zdaje się powoli utwierdzać pełzające od lat rozbicie dzielnicowe Kościoła. Delegowanie tego, co jest dopuszczalne, a co nie jest dopuszczalne do poszczególnych episkopatów, jak w sprawie przyjmowania Komunii Św. przez rozwodników, może zaowocować zupełnie inną moralnością dla politycznie poprawnych katolików niemieckich a jeszcze inną dla kochających Jana Pawła II Polaków. Zdrowe i trzeźwe poglądy takich afrykańskich kardynałów jak Robert Sarah czy Francis Arinze mogą już teraz budzić popłoch wśród „postępowych” hierarchów krajów Beneluksu. W tej sytuacji, narastającego choć nieproszonego przez nikogo rozbicia dzielnicowego, powinniśmy ratować co się da i próbować ocalić jakoś ethos którym zostaliśmy obdarzeni w 966, 988 i 1387 r.


Potrzebny jest, jak to roboczo nazywam, Patriarcha Międzymorza. Człowiek, który w widoczny sposób jednoczyłby ludy tego rozległego obszaru. Osoba, która byłaby wspólnym mianownikiem, łączącym te wszystkie mniejsze, zagrożone wymazaniem z historii narody. Człowiek, którego tak wiele razy zabrakło w naszej krwawej przeszłości. Wobec zbrodni, które były i które dopiero mają nadejść konieczna jest moim zdaniem właśnie taka postać.


Nie chodzi o wymyślanie z sufitu jakiś nowych religii. Wiara jest jedna, ale są różne rodzaje duchowości. Tak jak w ramach jednego Kościoła współdziała duchowość franciszkańska, salezjańska czy karmelitańska, tak narody zamieszkujące Międzymorze mają pewne cechy wspólne, różniące ich od czołowych krajów imperialnych: Rosji i Niemiec. Chodzi o podkreślanie regionalnej specyfiki a nie robienie konkurencji dla istniejących związków wyznaniowych.


Nie chodzi o tytuł religijny, tylko honorowy. Nie potrzeba tworzyć kolejnych kardynałów, arcybiskupów, biskupów i egzarchów. Te urzędy mają zacną i długą tradycję i często pełnią je naprawdę wspaniali ludzie, którzy czynią to, co do nich należy zgodnie z Bożym powołaniem.


Patriarchą mógłby zostać pobożny mnich z klasztoru czy monastyru, ale mógłby nim zostać również człowiek świecki, gdyż zdarzają się osoby, nie będące kapłanami, a zakorzenione w wysokiej i głębokiej duchowości (np. Mickiewicz, Norwid) albo nawet mniej uduchowione, a wyróżniający się ogromną wiedzą i najwyższymi standardami etycznymi (np. Jerzy Giedroyc, czy Marek Karp).


Obecnie odrębna harmonia tych ludów nie jest należycie broniona. Patriarcha stałby się zwornikiem dla całej środkowej Europy i miałoby to również swój wymiar międzynarodowy. Człowiek, który byłby przedstawiany jako Patriarch of Central Europe przełamywałby bardzo niekorzystne dla nas wyobrażenie, że są tylko 2 części Europy: zachodnia (która kończy się na Niemczech i wschodnia (pozostałe demoludy). Uparte i konsekwentne przypominanie, że jest jednak coś odrębnego pomiędzy Eastern a Western Europe byłoby jednym z ważniejszych długofalowych celów patriarchy.


Zamiast obierać stałą siedzibę w Nowogródku jak niegdyś czynili to litewscy metropolici, patriarcha powinien raczej jeździć nieustannie po mniejszych i większych krajach Międzymorza, wspierając lokalne inicjatywy mające na celu dobro wspólne. Od pomocy ofiarom katastrof i trzęsień ziemi, aż po wspólne celebracje otwarcia nowej placówki naukowo-badawczej itp. Patriarcha powinien umacniać regionalną współpracę w postaci Partnerstwa Wschodniego, Inicjatywy Trójmorza czy ostatnio wznowionego formatu 17 + 1. Ważną rolą byłoby też promowanie regionalnej literatury, muzyki, sztuki i zachęcanie młodych do wzajemnego uczenia się międzymorskich języków. Patriarcha stawałby zawsze w obronie ofiar zbrodni i mówił głośno o ich sprawcach, o których na Zachodzie wielu boi się już mówić.


Ważne tylko, by nie dać się wpuścić w marksistowską narrację „białości” lansowaną do nieprzytomności w USA i promieniującą coraz mocniej na kontynent europejski. Nie można wejść w dyskurs nachalnie promowanej przez mainstreamowe media „świętej wojny” pomiędzy „czarnymi” a „białymi”. Z drugiej strony dobijają mnie zdarzający się również w najjaśniejszej Rzeczpospolitej miłośnicy celtyckiego krzyża, którzy bredzą slogany o „białej dumie”, nie kojarząc zupełnie, że umiłowani przez nich herosi III Rzeszy Niemieckiej traktowali Polaków jako „podludzi” mających być w najlepszym przypadku niewolnikami wobec nordyckiej „rasy panów”. Należy z uporem maniaka przypominać światu, że „biali” Rosjanie oraz równie „biali” Niemcy dopuszczali się niewyobrażalnych zbrodni na pomniejszych „białych” narodach Międzymorza, których „białość” nie była żadną ochroną przed prześladowaniami. Idealną postacią do naświetlania innym odrębności naszej martyrologii oraz przestrzegania przed fetyszyzowaniem odcieni ludzkiej skóry, byłby właśnie patriarcha Międzymorza.


Każdy naród tworzy swoją międzynarodówkę. Polacy ze swoimi Horodłami, Hadziaczami, prometeizmami i Międzymorzami nie są żadnym wyjątkiem. Jednak w nowym millenium patriarcha Międzymorza nie może być Polakiem. Ani osobą w jakikolwiek sposób posądzaną o stronniczość na korzyść Polski. Skojarzenia tego typu mogłyby zaszkodzić długofalowej misji urzędu, który miałby pełnić. Na szczęście odpowiedniego kandydata można znaleźć wśród licznych ludzi dobrej woli na wschód i południe od naszego kraju.


Działalność patriarchy nie może być skierowana przeciw komukolwiek. Nie może być skierowana nawet przeciwko Niemcom czy Rosjanom. Jak pryzmat koncentrować się musi wyłącznie na obronie ludów Międzymorza, a nie na agresji.


Zresztą osądźcie Państwo sami czy taka postać byłaby potrzebna w przestrzeni publicznej? Czy owoce jego misji nie okazałyby się zbawienne dla krajów Międzymorza wobec Europy i świata? Czy jest to tylko iluzja podyktowana strachem przed tym, co się stanie, jeśli nie znajdziemy ze sobą żadnego wspólnego mianownika?