Litwini we współczesnej Rzeczpospolitej są podobnie niezrozumiali dla reszty Polaków, jak literatura polska jest niezrozumiała dla reszty ludzkości.
O Litwinach wśród Polaków i ich nieprzetłumaczalności.
Jestem częścią polskiej literatury, która jest względnie mało znana w świecie, gdyż jest niemal nieprzetłumaczalna. Porównując ją z innymi literaturami mogłem ocenić jej niezrównaną dziwaczność. Jest to rodzaj tajnego bractwa, mającego własne obrzędy obcowania z umarłymi, gdzie płacz i śmiech, patos i ironia współistnieją na równych prawach.
– Czesław Miłosz (1911-2004) podczas ceremonii wręczania nagrody Nobla w Sztokholmie 10 XII 1980 r.
Tak jak polska literatura jest względnie mało znana na świecie i niemal nieprzetłumaczalna, tak rodzima „litewskość” jest mało znana w post-komunistycznym społeczeństwie polskim i co gorsza równie nieprzetłumaczalna.
Pomimo Jagiełły na banknotach, Pana Tadeusza w szkołach czy Miłosza na listach znanych (choć nie czytanych) autorów Wielkie (niegdyś) Księstwo Litewskie właściwie nie istnieje w naszej zbiorowej percepcji. A jego amputacja z naszego imaginarium nie jest utratą jakiegoś mało istotnego, marginalnego, folklorystycznego elementu. Ale wyparciem kluczowego dla istnienia samej Rzeczpospolitej zagadnienia. Stefan Batory, który nie był Litwinem (ani nawet Koroniarzem) rozumiał litewskość lepiej niż polskie dzieci bezmyślnie recytujące inwokację.
Jednak perspektywa, którą znał jeszcze dobrze Stefan Batory, Jan III Sobieski czy Józef Piłsudski z biegiem lat oddala się zupełnie i rozpływa w mgle zapomnienia. Walcząc z postępującą już u współczesnych amnezją Stanisław Cat-Mackiewicz (1896-1966) pisał:
Mickiewiczowi, gdy mieszkając w Paryżu, przedstawiał się Francuzom, że jest Litwinem, do głowy nawet przyjść nie mogło, że to znaczy: nie jestem Polakiem. Wprost przeciwnie. Przez podkreślenie, że jest Litwinem, Mickiewicz tylko chciał powiedzieć, że jest najlepszym, najbardziej patriotycznym rodzajem Polaka, najbardziej Polskę kochającym i najmniej z niewolą pogodzonym.
Istotnie wilnianie w tym okresie zarzucali warszawiakom zbytnią wobec Moskali usłużność i ustępliwość. Wyraz Litwin nabrał w tym okresie znaczenia Polaka o nieprzejednanym patriotyzmie.
(„Dom Radziwiłłów” 1990)
Oczywiście współczesny Góral, Ślązak czy Poznaniak może jak najbardziej o sobie powiedzieć, że jest „najbardziej patriotycznym rodzajem Polaka”, ale problem w tym, że w przeciwieństwie do tamtych regionów – Litwy (za wyjątkiem Pojezierza Suwalskiego) nie ma już w granicach Rzeczpospolitej. Konotacja ta nie jest już kojarzona z Polską, tak jak w wypadku Górala czy Poznaniaka. Dziedzictwo Unii Polsko-Litewskiej wydaje się być martwe. Co gorsza – brakuje go po obu stronach barykady.
Ciekawie swój pobyt we współczesnej Lietuvos Respublikoje opisuje Piotr Zychowicz (ur. 1980):
Byłem właśnie w rodzinnych stronach – w Kownie. Wszedłem do baru, żeby zamówić coś do picia. Oczywiście po polsku. Na co kelnerka do mnie po angielsku:
– Nie rozumiem co pan mówi. Co to za język?
– Polski.
– Aha, a ja myślałam, że czeski.
– Chyba pani żartuje.
– Nie. Mój ojciec jeszcze mówi po polsku. Ale ja już nie. Jak chce pan coś zamówić to proszę mówić po angielsku.
Naprawdę smutna historia. Żebym ja, Litwin, w rodzinnym mieście nie mógł złożyć zamówienia w knajpie w ojczystym języku. Jeszcze 100 lat temu – w czasach, gdy pod Kownem i w Kownie żyła moja rodzina – miasto mówiło po polsku.
Źle potoczyła się historia Wielkiego Księstwa i Rzplitej.
(„Litwo, Ojczyzno moja…”, FB 26 VI 2016)
Zaciętość z jaką przez wiele lat Lietuva wypierała się dziedzictwa okresu największej potęgi Litwy jest wprost oszałamiająca. W szczycie wielkiej depresji gospodarczej, w 1930 r., na dworcu kolejowym w Koszedarach doszło do groteskowego sądu nad Władysławem Jagiełłą. Król Polski i Wielki Książę Litewski skazany został na karę śmierci (496 lat po swojej śmierci) i wykreślenie z historii Litwy.
Piotr Zychowicz zauważył, że Litwa kowieńska de facto walczyła u siebie z litewskością.
Powstał oto kraj będący dokładnym zaprzeczeniem czy wręcz karykaturą Wielkiego Księstwa Litewskiego. Mały, nacjonalistyczny i, wbrew utrzymywanym pozorom, niechętny wielkiej litewskiej tradycji i historii. Tak to Litwini zaczęli zwalczać litewskość. Najbardziej jaskrawym objawem tego obłędu były konfiskaty i inne szykany, jakie spadły na litewską szlachtę tylko dlatego, że mówiła po polsku.
(„My, Litwini”, „Rzeczpospolita” 14 VII 2012)
Wymazanie z pamięci tego co wspaniałe z naszej wspólnej przeszłości zainicjował wielki polsko-litewski rozwód jaki nastąpił w latach 1918-1945. Dobitnie ilustruje go twórczość Józefa Mackiewicza (1902-1985)
Kałakutasy! – wołali z nasypu kolejowego partyzanci polscy – poddajcie się! My wam tylko buty zdejmiemy!…
– My wam pokażemy buty! Ropuchy! Jebu waszu maaać!… – rozdzierał się sierżant litewski, zamachując granatem. Głuchy wybuch i znów żwawy terkot broni maszynowej. Tak trwało kilka godzin. („Nie trzeba głośno mówić” 1969)
Warto tu nadmienić, że wyzwisko którego używają tutaj polscy partyzanci było używane początkowo na określenie litewskich policjantów. Ich mundury były w kolorze niebieskim, z czerwonymi wypustkami i dwoma rzędami złotych guzików, a na głowie funkcjonariusze nosili czako z czerwonym wierzchem i z kitą. Uznano, że wyglądają operetkowo i nazywano ich „kałakutasami” (kalakutas po litewsku – indyk) co „brzmiało bardzo śmiesznie wilnianom” (Tomasz Stańczyk, Zajęcie Wilna przez Litwinów w 1939 roku).
Twórczość Mackiewicza wypełniona jest opisami napięć, walk, zbrodni czy po prostu skrajnej głupoty we wzajemnych relacjach w cieniu sowieckiego zagrożenia. „Bunt Rojstów”, „Droga donikąd”, czy „Nie trzeba głośno mówić” są niezwykle przejmującym i realistycznym zapisem sukcesywnego rozrywania na strzępy majestatycznego godła Orła i Pogoni jakim niegdyś szczyciła się Rzeczpospolita:
Przechodnie opluwali nawzajem własne historyczne godła, nazywając z jednej strony Orła Białego „gęsią”, a z drugiej Pogoń Litewską „kobyłką”. Tymczasem o zmierzchu gwiazda bolszewicka z sowieckiej bazy czerwoną łuną świeciła nad miastem.
(J. Mackiewicz, „O pewnej ostatniej próbie i o zastrzelonym Bujnickim”, „Kultura” 1954, nr 11)
Sam Józef Mackiewicz, pomimo swojego ogromnego talentu, pozostawał outsiderem zarówno w Polsce Rydza-Śmigłego jak w świecie powojennej polskiej emigracji.
Mackiewicz był ‘znikąd’, bo jego wyobraźnia, emocje, wrażliwość na ludzi i sprawy, zakorzenione były w innym, niepolskim Kraju, w wielonarodowym, w wielojęzykowym i wielowyznaniowym Wielkim Księstwie Litewskim. W jego mitycznej stolicy – w Wilnie.
(Jerzy Malewski, „Ptasznik z Wilna”)
Podobnym „człowiekiem znikąd” był Michał Römer (1880-1945). Jego monumentalne dzienniki z lat 1911-1945 wydane w 6 tomach przez Ośrodek Karta są jedynym w swoim rodzaju żywym zapisem życia Litwy na przestrzeni 34 lat. Przedstawia w nich – obok spraw największej wagi – także codzienność epoki, sprawy społeczne i obyczajowe. Dzięki niemu możemy dziś lepiej zrozumieć polsko-litewskie doświadczenie XX wieku.
W „Dziennikach” możemy zobaczyć m.in. uroczy opis otyłego Michała Römera przeglądającego się w lustrze w stroju ochotnika-legionisty z maciejówką na głowie w czasie I wojny światowej.
Po odzyskaniu niepodległości i zajęciu Wilna przez Wojsko Polskie w kwietniu 1919 r. na prośbę Józefa Piłsudskiego udał się z tajną misją dyplomatyczną do Kowna, w celu przekonania drugiej strony do związku państwowego z Rzeczpospolitą. W koncepcji federacyjnej Piłsudskiego przewidziany był na stanowisko premiera rządu polsko – litewskiego w Wilnie. Po kategorycznej odmowie strony kowieńskiej, będąc przeciwnikiem rozwiązań siłowych, zrezygnował z misji i nie wszedł do Zarządu Cywilnego Ziem Wschodnich.
Po zajęciu Wilna przez wojska generała Żeligowskiego w październiku 1920 roku odmówił przyjęcia urzędu premiera Litwy Środkowej, wystosował otwarty list protestacyjny do Józefa Piłsudskiego i wyjechał do Kowna. Jako wybitny prawnik zasiadał w Sądzie Najwyższym kowieńskiej Litwy. Pracował na Uniwersytecie Witolda Wielkiego, w katedrze prawa. W latach 1927-28 i 1933-39 był rektorem tej uczelni. W czasie wojny był profesorem Uniwersytetu Wileńskiego (1939-43 i 1944-45).
Ten pokojowo nastawiony, znakomity syn Wielkiego Księstwa Litewskiego na własne oczy oglądał jak rozdeptują je wojska rosyjskie, niemieckie, polskie, litewskie, bolszewickie, hitlerowskie i stalinowskie. Był świadkiem schyłku istnienia unikatowego mikrokosmosu przyrody, ludzi i myśli.
Tragedia „wielkiego rozwodu” odbiła się również w mojej rodzinie. W Latach 1918-1919 każdy musiał się opowiedzieć po jakiejś stronie. Mój pradziadek Stanisław Juszkiewicz (1900-1990) oraz jego brat Wacław opowiedział się po stronie Litwina Piłsudskiego, podczas gdy jego rodzeni bracia Piotr i Adam po stronie Litwina Antanasa Smetony. Czterech synów tych samych rodziców walczyło po dwóch przeciwnych stronach jednego – grzebiącego marzenia o dawnej jedności – frontu. Pradziadek wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej i walczył w Powstaniu Sejneńskim (POW Kopciowo). Później za swój udział w walkach otrzymał od rządu w Warszawie małe nadanie ziemi w specjalnie utworzonej osadce dla weteranów Kolonii Sejny. Nadanie to było konieczne, gdyż w swoim rodzinnym Kopciowie (miejscowości w której pochowana jest Emilia Plater) nie mógł się już nigdy więcej pokazać. Miejscowość znalazła się po kowieńskiej stronie Litwy.
Bracia nie odezwali się do siebie nigdy więcej. Po przejęciu władzy przez komunistów na Litwie w czasie II wojny światowej Piotr i Adam zostali zesłani przez sowietów na Syberię. Po latach z dalekiego Wschodu próbowali nawiązać kontakt z mieszkającą na emigracji w USA stryjeczną ciocią Bolcią i nawet wtedy dziadek Stanisław odradzał jej wszelki kontakt z nimi. Tak daleko sięgał rozłam zapoczątkowany w 1918 r.
Próbowano też innych rozwiązań. Jurgis Matulaitis (Jerzy Matulewicz, ósme dziecko litewskiego rolnika), kiedy został mianowany przez papieża Benedykta XV arcybiskupem wileńskim w 1918 r. próbował ucieczki do przodu. Aby uniknąć zaangażowania politycznego po którejkolwiek ze stron konfliktu usiłował budować jedność wokół wiary mówiąc: „Polem mojej pracy jest Królestwo Chrystusowe, Kościół wojujący. Moją partią jest Chrystus”. Jak pisał w swoich Dziennikach Michał Römer “Matulewicz miał dużo taktu i umiał zachować zupełną – zgoła wyjątkową u kleru czy to litewskiego, czy polskiego – bezstronność w administrowaniu tak skomplikowanej pod względem układu narodowego diecezji, jak wileńska”.
Niestety sam fakt, że był Litwinem był solą w oku polskich narodowców, którzy na różne sposoby próbowali go wygryźć z Wilna. Z drugiej strony Litwa kowieńska była wówczas w konflikcie ze Stolicą Apostolską z powodu włączenia Wilna w obszar polskiej administracji kościelnej. Nie mogąc podołać administrowaniu tego gniazda szerszeni Matulewicz kilkakrotnie prosił papieża o zgodę na dymisję, która ostatecznie została przyjęta w 1925 r. Dwa lata później Jerzy Matulewicz zmarł w wieku zaledwie 56 lat. Dziś po wyniesieniu go na ołtarze przez Jana Pawła II jest patronem wielu kościołów oraz pojednania polsko-litewskiego.
Gniazdo szerszeni rozsierdziło się ponownie gdy po II wojnie światowej paryska „Kultura” Giedroycia (1906-2000) obwieściła, że należy się wyrzec Wilna i Lwowa i wspierać niepodległościowe dążenia Litwinów, Ukraińców i Białorusinów w imię walki z największym wrogiem jakim był wówczas Związek Radziecki.
Dla emigracji, która wciąż marzyła o powrocie Polski do przedwojennych granic, (ale także dla kraju, gdzie kilka lat wcześniej krążyły wierszyki w stylu: „Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa”) postulat pogodzenia się z utratą tych dwóch świętych dla Polaków miast był równoznaczny z bluźnierstwem. Głosom oburzenia nie było końca.
(Andrzej Brzeziecki, „Giedroyc – człowiek wschodni”)
Przez wiele lat „książę z Maisons-Laffitte” był w swojej postawie zupełnie niezrozumiany.
Niezrozumiany również współcześnie. Gdyby Giedroyc mógł powrócić z zaświatów na jeden dzień i usłyszeć, że to co robimy od 30 lat na wschodzie jest rzekomo realizacją „doktryny Giedroycia” dostałby chyba piany na pysku i apopleksji. Po prostu krew by go zalała. Lenistwo jakie było przez ponad 30 lat w polityce wschodniej III RP jest niewybaczalnym zaniechaniem. Pompa dużych haseł i żenada małych czynów jest dokładnym przeciwieństwem aktywności – zakrojonej na bardzo szeroką skalę, od granularnej, na bardzo niskich, lokalnych szczeblach po taktowną i asertywną politykę zagraniczną – jaką postulował (i praktykował w swoim ograniczonym zakresie) Giedroyc. Wyobraźnia i wrażliwość Giedroycia dotycząca Wschodu jest polskim ministrom spraw zagranicznych konsekwentnie obca.
Pięknym monumentem myślenia w duchu Magnus Ducatus Lituaniae jest „Księga Wielkiego Księstwa Litewskiego” wydana przez fundację Pogranicze w Sejnach w 2008 r. Jest to licząca prawie 600 stron praca składająca się z esejów dwudziestu autorów z Polski, Litwy i Białorusi odwołujących się do tradycji i dziedzictwa Księstwa Litewskiego. Wydano ją w czterech językach: polskim, białoruskim, litewskim i angielskim. Pomysł jej powstania zrodził się na spotkaniu Czesława Miłosza, Tomasa Venclova i Andrzeja Strumiłły. Wydawałoby się, że takie cenne wydawnictwo powinno być kolportowane w jak największym nakładzie na terenie co najmniej trzech krajów. Ale nie – „Księga” została wydana w żałosnym nakładzie tysiąca egzemplarzy, w rezultacie stając się białym krukiem, dostępnym tylko dla mocno przetrzebionych członków „tajemnego bractwa wewnątrz tajnego bractwa”. Cieszę się, że po kilku miesiącach starań i poszukiwań udało mi się zdobyć jeden egzemplarz.
W sumie można by było machnąć ręką nad tymi wszystkimi rachunkami krzywd, swadami i nieporozumieniami i zepchnąć Wielkie Księstwo Litewskie do rangi bajek o żelaznym wilku. Jednak dziedzictwo to posiada niezwykłą moc i harmonię, której do dzisiaj obawiają się np. rosyjscy stratedzy. Alicją Rybałko (ur. 1960) pisze:
Język polski jest pełen szelestów,
litewski zaś – pełen syków.
Jak żmija na suchych liściach
dwie hostie na moim języku
Nie możemy wyrzucać tych „dwóch hostii” na śmietnik historii. Gdyż wyrzucając naszą przeszłość na śmieci sami wkrótce do niej dołączymy. Nie chodzi tutaj wyłącznie o sentymentalne podróże do „kresowej Atlantydy” jak w książkach Stanisława Sławomira Nicieji.
Myślenie o tej przestrzeni w realnej a nie sentymentalnej sferze przywracają ostatnio pisarze nowego pokolenia m. in. Jacek Bartosiak (ur. 1976). Wbijając do głów sztabowców wyjałowionych latami jaruzelszczyzny znaczenie geopolityki i konsekwencji naszego położenia „między lądem a morzem”. Przywraca, zarówno dla wojskowych jak i zwykłych czytelników jego książek, znaczenie Przesmyku Suwalskiego, Bramy Smoleńskiej itp.
Odkrywając na nowo potencjał Międzymorza, odkrywamy na nowo własne, rozpraszane przez lata siły krajów tego regionu. Wyobraźnia którą amputowano nam za komuny, odradza się pomimo skrzeczenia i turbulencji niewydolnego organizmu państwowego.
Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych w wyobraźni ogółu Polaków na wschód od Bugu byli tylko „Ruscy”. Teraz coraz więcej mieszkańców Rzeczpospolitej zaczyna odchodzić od ignoranckiej pogardy dla Wschodu i dostrzegać realny potencjał tkwiący w Litwie, Białorusi, Ukrainie i innych krajach Międzymorza.
Wiele zmieniło się od czasów pamiętnych słów Jana Pawła II „Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej!”. Polska i Litwa otwarły dla siebie granice i zaczęły nowy etap we wzajemnych relacjach. Tylko czy musimy potrzebować aż Unii Europejskiej żeby móc się dogadać z najbliższymi sąsiadami? Czy żeby móc nawiązać sensowne relacje z położonym za miedzą Wilnem, musimy jechać 1300 kilometrów z Warszawy do Brukseli, żeby tam spotkać się i omawiać dotyczące nas sprawy? A co z odciętą za unijną granicą Białorusią i Ukrainą? Przecież takich rzeczy nie da się załatwić przy pomocy rachitycznych programów unijnych w stylu Partnerstwa Wschodniego. Albo dogadamy się sami (na co ostatnio pojawiają się szanse, także nad Wilią), albo nie zrobi tego za nas nikt. Za to znajdzie się na pewno wielu, którzy takiemu „dogadaniu się” chcieliby przeszkodzić.
Reasumując, pragnąłbym bardzo aby Polacy recytujący inwokację, rzeczywiście stali się Litwinami, o których pisał nasz wieszcz, a później Stanisław Cat-Mackiewicz. Żeby „tajemne bractwo wewnątrz tajnego bractwa” mogło w końcu zacząć działać jawnie i być rozumiane zarówno w kraju jak i za granicami.