Polska jest piękna i obfita pełnią jej kobiecych kształtów, których dojrzały wyraz można podziwiać zwłaszcza w formie katolickiej Polki-matki. Wokół niej wyrasta wciąż prawdziwa i unikatowa kultura której niesfornym wyrazem są m. in. zebrane przez mnie poniżej książki.
Polska literatura po 1989 r. została zdominowana przez postkomunistyczne towarzystwo wzajemnej adoracji. Skupieni wokół prestiżowych nagród w stylu PRL-owskiego tygodnika „Polityka” mielą w kółko te same nazwiska. Jednak w ostatecznym rozrachunku te wszystkie Dehnele, Gretkowskie, Grochole, Kuczoki, Masłowskie, Pilchy, Stasiuki, Tokarczuki i Twardochy nie mają jednak dla czytelnika nic poza negacją.
Czasem jest to pogarda wobec polskiej prowincji, czasem do Polski jako całości, czasem pogarda wobec tradycyjnej rodziny, czasem pogarda wobec kleru i szlachty albo nieudolne naśladowanie Gombrowicza przez ludzi którzy nie posiadają intelektu i daru przenikliwości Gombrowicza a produkują w III RP pałkarskie, dostosowane do politycznych potrzeb danego etapu, kserokopie jego dzieł.
To jest nihilizm. Całkowita negacja, która odziera człowieka z wszystkiego co dla niego święte aż do psychologicznej nicości buddyzmu.
Ale na szczęście, wbrew tej całej czapie z obcego nadania, Polska jest piękna i obfita pełnią jej kobiecych kształtów, których dojrzały wyraz można podziwiać zwłaszcza w formie katolickiej Polki-matki. Wokół niej wyrasta wciąż prawdziwa i unikatowa kultura której niesfornym wyrazem są m. in. zebrane przez mnie poniżej książki.
Proponuję listę ponad 30 książek roku i 3 postaci każdej dekady (dla twórców, których wyczyny nie mieszczą się w prostej klasyfikacji na jedną książkę nad innymi książkami). Zdaję sobie sprawę, że są to tylko propozycje a ułomne mogą być również ich uzasadnienia. Dlatego też chciałbym zwrócić się do Szanownych Czytelników o umieszczanie na mediach społecznościowych Państwa kandydatur, polemik i uwag. Do wydobycia z niebytu pozostaje wciąż tak wiele polskich książek zagłuszonych zupełnie medialnym szumem wokół postkomunistycznego Salonu, że czeka nas zapewne jeszcze wiele zaskoczeń i niespodzianek a lista zawartych tu książek może się całkiem obficie poszerzyć. Zaczynamy:
1989 Kadencja, Jan Józef Szczepański
Kiszczak, Rakowski i Krawczuk (minister kultury PRL) vs. Związek Literatów Polskich. Masakra ubecko-partyjną piłą mechaniczną po zmąconym karnawałem „Solidarności” świecie pióra. W 1989 r. wyszło pierwsze oficjalne wydanie tej książki (podziemna premiera 1986) co jest doskonałym wstępem do zrozumienia sytuacji całej literatury nad Wisłą po wyborze generała Jaruzelskiego na prezydenta Polski.
1990 Wiedźmin, Andrzej Sapkowski
Zawsze lubiłem Wieśka, ale nigdy nie byłem jego zagorzałym zwolennikiem. Podobało mi się na przykład bardzo jak Wiedźmin unika stosowania przemocy. Zamiast zabić próbuje przekonać, zamiast unicestwić próbuje uleczyć. Taka żywa realizacja maksymy Plus ratio quam vis. No ale jeśli nie było żadnej innej możliwości potrafił również wyśmienicie używać „vis” przeciwko wszystkim adwersarzom.
Nie jest to mój ulubiony bohater literacki ale podziwiam jak wielce kochają go nad Wisłą rodacy. Jak ktoś zarzuca Sapkowskiemu plagiat Elryka z Melniboné to czują się osobiście urażeni jakby ktoś spoliczkował ich w twarz i uderzają natychmiast na tego który śmiał spotwarzyć polskiego bohatera narodowego. Faktycznie Sapkowski ewidentnie inspirował się tym słynnym mścicielem z mieczem z lat siedemdziesiątych. No i ewidentnie przesadził trochę z wstawienie do świata Wiedźmina „koniunkcji sfer” Moorcocka, ale ja tego nie oceniam. Ja tylko wiem, że na liście najlepszych książek muszę umieścić „Wiedźmina” bo inaczej mnie zabiją. Vox populi, vox dei.
1991 Niecodziennik, Ks. Jan Twardowski
I znowu pisarz uwielbiany przez miliony a dla mnie jakoś trochę obcy. Widzę księdza Twardowskiego jako bardzo pozytywną postać. Szczególnie w mojej rodzinie jest po prostu kochany. Tylko, że dla mnie jego utwory są zbyt sentymentalne, zbyt skupione na ludzkich uczuciach. To bardzo ważne, bo każdy z nas ma uczucia, ale tutaj stężenie uczuć w uczuciach jest momentami aż tak ckliwe i naiwne, że nie potrafię już sięgać do jego książek. Polska nie wygra wojny z Rosją będąc aż tak prostoduszna.
Najczęściej słucham jak ktoś z uniesieniem cytuje fragmenty utworów ks. Twardowskiego i lubię to, bo lubię patrzeć jak jego poezja jest wciąż ważna dla ludzi. Vox populi, vox dei.
A Niecodziennik jest dla mnie ważny – bo jako jedyny na tle tomików wierszy ks. Twardowskiego ma w sobie ociupinkę mniej naiwności.
1992 Rovigo, Zbigniew Herbert
„Polska leży nad morzem śródziemnym” – powiedział Jan Twardowski. Idealną personifikacją, awatarem tej myśli stał się w drugiej połowie XX wieku Zbigniew Herbert. Pięknem śródziemnomorskich inspiracji można się rozkoszować od początku do końca tego tomu. Ale tym czym różni się Rovigo na przykład od książek Zygmunta Kubiaka, jest to, że pojawiają się tu utwory, które opowiadają dlaczego Polska nie leży (pomimo wielu wspaniałych artefaktów) już kulturowo nad morzem śródziemnym: „Guziki” przypominające o zbrodni katyńskiej (na co było już pozwolenie po 1989 r.) ale i „Wilki” – na które nikt w mediach głównego nurtu nie był jeszcze gotowy.
Na początku lat dziewięćdziesiątych nie działo się nic. Nie było żadnego Muzeum Powstania Warszawskiego, żadnego wręczania not identyfikacyjnych rodzinom ofiar, historia polski była obciachem, a już mówienie o jakiś „żołnierzach wyklętych” było w erze Bronisława Geremka po prostu nie do pomyślenia.
I nagle wychodzi Herbert i pisze:
Ponieważ żyli prawem wilka
Historia o nich głucho milczy
Pozostał po nich w białym śniegu
Żółtawy mocz i ślad ich wilczy.
Przegrali bój we własnym domu
Kędy zawiewał sypki śnieg
Nie było komu z łap wyjmować cierni
I gładzić ich zmierzwioną sierść.
Nie opłakała ich Elektra
Nie pogrzebała Antygona
I będą tak przez całą wieczność
We własnym domu wiecznie konać
Ponieważ żyli prawem wilka
Historia o nich głucho milczy
Pozostał po nich w kopnym śniegu
Ich gniew, ich rozpacz i ślad ich wilczy.
Oficjalna narracja głosiła w tym czasie, że pierwszymi opozycjonistami w PRL byli Jacek Kuroń i Karol Modzelewski a przedtem to tylko jakieś „bandy leśne”. W najlepszym przypadku zagubieni Maćkowie Chmielniccy z „Popiołu i diamentu” Andrzejewskiego. Na szczęście właśnie wtedy historia przestała o nich głucho milczeć.
1993 Tata Kazika, Kult
Ojciec…
Najlepsza w historii aranżacja polskiej poezji śpiewanej w wykonaniu zespołu Kult. A to nie mały wyczyn. Poezja polska (każda) jest o wiele trudniejsza do zaśpiewania niż dajmy na to hiszpańska. Jak słucham żydów sefardyjskich to wszystko jest tam tak liryczne, że nawet jak śpiewają o siedmiu sposobach gotowania bakłażana, to brzmi to jak mistrzostwo świata. A tutaj nagle post-punkowo nowofalowy zespół Kult dokonał niemożliwego. W tej płycie jest wszystko. Od duszoszczypatielnej romantyczności (Celina) do błyskotliwej wulgarności (Kurwy wędrowniczki). Od goryczy (W czarnej urnie) do parodii komunistycznej propagandy sukcesu (Inżynierowie z petrobudowy). No i oczywiście kultowy (nomen omen) Baranek o zaślepionym miłością mężczyźnie, z niezwykle wymowną zmianą pojedynczego wokalu w refrenie na beczenie i zawodzenie wielu chłopów w ostatnich taktach piosenki…
I każdy z tych kawałków brzmi lepiej niż zachowane wykonania tytułowego Taty, o którego niechlubnej tajnej przeszłości z czasów PRL Kazik jeszcze wtedy nie wiedział.
1994 Artyści, Kazik na Żywo
….i syn
Płyta Tata Kazika dała Staszewskiemu taką dawkę adrenaliny, że przestał się szczypać i zaczął eksperymentować na maksa bo wiedział, że na tym etapie kariery może sobie po prostu pozwolić na wszystko. I wtedy nastąpił okres w jego życiu, w którym czego się nie dotknął – zamieniał w złoto. A już najbardziej bezczelnym patatajem z płyty „Na żywo ale w studiu” jest utwór „Artyści”.
Wszyscy artyści to prostytutki
W oparach lepszych fajek, w oparach wódki
Trzecia Rzeczpospolita, Polska Ludowa
To samo od nowa, to samo od nowa
Jest to najbardziej efektowny, agresywny w brzmieniu i najkrótszy opis transformacji ustrojowej w dziedzinie postkomunistycznej kultury. Niestety do dziś aktualny.
1995 Worek Judaszów, Józef Łobodowski
Józef Łobodowski był pisarzem zakazanym przez PRL-owską cenzurę. Jego zdecydowanie antysowieckie i antykomunistyczne poglądy oraz praca publicysty w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Madrycie w latach 1949-1974 całkowicie wykluczały możliwość powrotu do kraju. Odcięcie od krajowej publiczności spowodowało, że na całe dekady polscy czytelnicy nie mieli możliwości zapoznania się z jego twórczością a w szczególności z obfitością prac poświęconych Ukrainie i budowaniu mostów pomiędzy Polakami a Ukraińcami.
Najważniejszymi utworami Łobodowskiego inspirowanymi Ukrainą wydanymi po wojnie były Złota hramota (1954) i Pieśń o Ukrainie (1959). Jego kozackie i orientalne wiersze głosiły swoisty élan vital oparty na dzikości życia, porywczości serca i płomiennej miłości. W poetyckim świecie Łobodowskiego łączyły się mity Rusi Kijowskiej, kozaków, hajdamaków, mesjanizmu ukraińskiego z odniesieniami do grecko-rzymskiego antyku i wizjami sojuszu polsko-ukraińskiego.
W czasach bestialskich totalitaryzmów i agresywnych nacjonalizmów Łobodowski był uznawany przez Ukraińców za łącznika między literaturą polską i ukraińską. Tłumaczył na polski m.in. poezje Tarasa Szewczenki, Łesi Ukrainki i Jara Sławutycza. Pieśń o Ukrainie Łobodowskiego na język ukraiński przełożył z kolei poeta Swiatosław Hordyński.
Łobodowski zwalczał pogardliwe myślenie o Ukraińcach zakorzenione wśród niektórych Polaków i Rosjan. Wskazywał na dyskryminacyjną politykę sowieckich rządów wobec kultury ukraińskiej, widoczną zwłaszcza w literaturze. Występował w obronie prześladowanych ukraińskich poetów – Iwana Dziuby i Wasyla Symonenko.
Krytykował też głośno wydaną w PRL Antologię poezji ukraińskiej (1977) pod red. F. Nieuważnego i J. Pleśniarowicza. Poeta wskazywał, że antologia zawierała dzieła przesiąknięte ideologią komunistyczną a pomijała znaczące dla poezji ukraińskiej nazwiska i utwory.
Światłem nadziei zarówno dla Łobodowskiego jak i dla emigracji ukraińskiej był wybór Karola Wojtyłę na papieża w 1978 r. Autor napisał wtedy Kantatę na Intronizację Jana Pawła II i Kolędę dla papieża. Brzmiało to świetnie z ust przedwojennego skandalisty, tułacza i wiecznego buntownika. Pamięci prześladowanych bezlitośnie przez carat i komunistów ukraińskich grekokatolików zadedykował jeden ze swoich ostatnich utworów – Tryptyk o zamordowanym kościele (1984).
Podobnie jednak jak ukraińscy patrioci z pasją nienawidził komuny i intelektualistów którzy jej służyli. „Worek Judaszów” to bezkompromisowe rozliczenie z polskimi beneficjentami sowieckiego miru w dziedzinie twórczości literackiej.
1996 Twarzą do ściany, Janusz Krasiński
Wstrząsająca książka, więźnia Auschwitz, Dachau i stalinowskiego Mokotowa, Rawicza i Wronek, której najradośniejszym momentem jest swoista antylitania na śmierć Stalina:
– Umarł Stalin.
– Stalin.
– Stalin. Jóżef Wissarianowicz, chorąży pokoju, tatuś wszystkich narodów.
– Zaniemówił, Stalin… umarł, nie żyje! To była wiadomość! Nie, nie do wiary… Stalin, zbrodniarz na ołtarzu połowy świata, kat czczony w śmiertelnym strachu przez niedobitki swych ofiar, ponury oprych opiewany w zachwycie przez struchlałych poetów: „Stalin, największy z ludzi na ziemi”, depczący narody jak mrowiska; „Stalin, parowóz dziejów”, ciągnący świat ku nuklearnej katastrofie; „Stalin, nauczyciel ludzkości”, udzielający lekcji głodowej śmierci niepokornym ludom; „Stalin, radość naszych dzieci”, wyrzucający ich zmarznięte trupki z syberyjskich transportów; Stalin, wcielenie szatana rozpościerającego swój gigantyczny cień na oba bieguny globu, uosobienie mordu zionącego swym trupim odorem na wszystko co żywe – skonał, zdechł, niech żyje! Niech żyje i nikomu już nie grozi. Popatrzył za odchodzącymi lekarzami. Iskierki radosnego podniecenia w oczach medyka skryte za soczewkami minus pięć, uśmiech doktora Mroza niczym śmiech księżyca za chmurą przezorności i ironiczna żałoba w kącikach ust doktora Bruno. Trzy wyklęte anioły balansujące na skrzydłach śmierci Belzebuba szły od łóżka do łóżka, od chorego do chorego niosąc im tę niezwykłą nowinę”.
1997 Dzikie pola, Jacek Komuda
Szlachta polska i jej państwo. Karmazyni, posesjonaci, hreczkosieje, karbowi, watahy swawolnych Kozaków, Lipkowie, zawalidrogi, krzykacze sejmowi, pijanice, hultaje, warchoły, infamisi, charakternicy lisowczycy, towarzysze pancerni. Rapty, sejmowe rąbaniny, żupany, szable, karabele, zygmuntówki, janówki, augustówki, czeczugi, smyczki, ordynki, czekany, berdysze, koncerze, kiścienie, piki, spisy, półhaki, kontusze, delie, zbójeckie gniazda Ziemi Przemsykiej i Sanockiej, karczmy, piwa, miody i gorzałki śmierć z przepicia oraz wiedza o konfesjach w Rzeczypospolitej wyznawanych czy „gdzie bronić się przed Tatarem?”
Są też topielce, zjawy, odmieńce no i oczywiście czarty:
„W Rzeczypospolitej spotkać można wielu przeróżnych mieszkańców piekieł. Są diabły szlacheckie, jest piekielne mieszczaństwo, czarty chłopskie, demony, chowańce, inkluzy, diabliki i wiele, wiele innych duchów. Ale polskie diabeł różni się znacznie od swoich zachodnich pobratymców. On wyrósł z tej ziemi, z krwi i kości ludów zamieszkujących Rzeczpospolitą. Choć uosabia zło, cechuje go jednak wielka fantazja, poczucie honoru, a także pewnego rodzaju sprawiedliwość. Bowiem demon jest w pewnym sensie taki, jak otaczający go ludzie. Choć wyklęty przez Boga, nie działa bezrozumnie, nie czyni zła dla wywoływania chaosu i anarchii, lecz kieruje go do ściśle określonego celu. Wszystko, czego dokonał, jest zawsze częścią ogromnego planu, dotyczącego całej Rzeczpospolitej. Polski diabeł ma swoje zesady, nie czyni rzeczy, które nawet jego umysł przepełniają wstrętem. Choć zmierza do tryumfu zła, to jednak srodze każe grzeszników, którzy dopuszczają się występków ponad miarę – takich, co zdradzają kraj i odbierają wolność szlachcie. Znanych jest wiele przypadków, wiele ludowych klechd i podań, gdy czart, skrzywdziwszy niewinną wdowę lub sierotę albo chłopa, pokutować musiał za ów postępek, służąc przez wiele lat swojej ofierze. Można usłyszeć i o tym, że porywał do piekła – wymierzając sprawiedliwość – złego pana, karbowego lub starostę-okrutnika. Wielu niegodziwców błąka się po świecie jako zjawy, duchy, upiory lub dzikie zwierzęta, z nakazu diabła pokutując po śmierci za złe uczynki.
(…)
Czart nigdy nie przyzna się otwarcie do swego pochodzenia. Zawsze, wyjąwszy przywołanie lub sabat, podawać się będzie za szlachcica, chłopa czy mieszczanina. Sam Boruta przedstawia się ponoć często jako Mikołaj Borucki, szlachcic z Ziemi Łęczyckiej. Czarty szlacheckie używają jednak zwykle swoich właściwych nazwisk i herbów.”
(…)
W części „Czart czartowi nierówny” czytamy:
Boruta, pan na zamku w Łęczycy
„Panem wszystkich czartów polskich jest od dawien dawna diabeł imieniem Boruta z Łęczycy, znany jako najsławniejszy i najpotężniejszy wśród zamieszkujących Rzeczpospolitą. Jako demon przejął on w całości szlacheckie obyczaje i od dawien dawna pieczętuje się Czarną Nowiną – piekielna odmiana polskiej Nowiny. Przebywając wśród ludzi chodzi w żupanie i kontuszu, a słynie jako diabeł-szlachcic, jeden z najpotężniejszych demonów na świecie. W Rzeczypospolitej można znaleźć też wiele innych czartów szlacheckich, takich jak wspomniany już Rogaliński, Tórz czy Wideradzki. Wszystkie one stanowią swoistą elitę piekielną, znane są z odwagi, męstwa, honoru i fantazji. Bo, jak powiadają, diabeł polski nigdy nie złamie swojego słowa, choć oczywiście da je tylko wtedy, gdy dotrzymanie obietnicy leży w jego interesach. Wszystkie diabły szlacheckie tworzą, przy boku Boruty, łęczycką Czarcią Kompanię.
(…)
Władca i pan diabłów polskich, Boruta, od dawien dawna usadowiony jest w Łęczyckiem. Ziemia ta, leżąca niemal w samym centrum prastarych krain Rzeczypospolitej, słynie z wielu niezwykłych zdarzeń. Jak powiadają: „W Łęczyckiem, gdzie kamieniem nie rzucisz tam diabła zobaczysz”, i w rzeczy samej, na terenie tym zachowało się do dzisiejszego dnia wiele pamiątek po panu wszystkich demonów. Łęczyca i jej okolice to równiny pokryte lasami, dość płaskie i nizinne. Najwyższym wzniesieniem jest Góra św. Małgorzaty. Wokół samego miasta występuje wiele bagien i błot, będących ulubionymi siedzibami diabłów i złych sił. Trzęsawiska owe mogą okazać się wielce niebezpieczne dla nieuważnych podróżnych. Czasami, w księżycowe noce, rozlegają się na nich dziwne odgłosy – piski, płacze i chlupot błota. Opary nad bagniskami przybierają czasami dziwne kształty, często zapalają się tez między nimi błędne ogniki. W głębi prastarych, pamiętających jeszcze czasy podboju Słowian przez Sarmatów, borów ukrytych jest wiele tajemnic, zapomnianych ruin, omszałych głazów, dziwnych, tajemniczych kolumn i starych drzew, cicho szumiących zielonymi gałęziami. Całą Ziemię Łęczycką spowija tajemnica, opary zapomnienia, tchnienie czegoś niewiadomego, ukrytego w gąszczach lasów w dolinach strumieni. (…) W tychże ruinach znajduje się siedziba największego z polskich diabłów – jego widomy dwór, gdzie przebywa Boruta i jego Czarcia Kompania. Często w nocy dochodzą ze starego zamczyska wesołe okrzyki rozochoconych czartów, słychać diabelski śmiech, wołania i okrzyki. W ruinach zapalają się światła, a czasami dochodzi z nich tupot kopyt, przeraźliwe chrapanie piekielnych rumaków, jakich dosiada wielki czart i jego towarzysze. Diabeł ucztuje zwykle długo w noc, a okrzyki pijanych budzą czasami przerażenie tchórzliwych mieszczuchów.
(…)
Boruta pojawił się na Ziemi Łęczyckiej za czasów, gdy Słowianie – częściowo podbici, częściowo wchłonięci – połączyli się z Sarmatami. Wówczas, u zarania dziejów Polski, w wielkiej puszczy na wschód od państwa Polan, na północ zaś od plemienia Wiślan, które złączony zostały potem w jedną całość, żył możny kniaź sarmacki, zwany Berut albo Beruta. Przyszły książę diabłów narodził się jako zwykły człowiek. Znano go jako dumnego, możnego pana, a biada była temu, kto w jego obecności ośmieliłby się podnieść głos, sprzeciwić mu się słowem lub czynem. Gród Boruty – potężny i umocniony – wznosił się w tym samym miejscu, gdzie zamek łęczycki. Możny i okrutny kniaź szybko zabrał wokół siebie drużynę godnych jego osoby zabijaków, z których wielu stało się później członkami Czartowskiej Kompanii diabła. Gdy w roku, jak podają 966 rozprzestrzeniło się chrześcijaństwo, Berut znany wcześniej jako niebezpieczny rozbójnik, regularnie najeżdżający sąsiadów, zasłynął jako największy i nieubłagany wróg nowej wiary. Boruta widział w niej wielkie zagrożenie dla swojej ziemi i ludu, jako że większość mnichów wywodziła się z Cesarstwa Niemieckiego, a kniaź – zupełnie słusznie – podejrzewał ich o zamiar podporządkowania sobie nie tylko całej Polski, lecz nawet jego rodzinnej, łęczyckiej ziemi.”
Ja bym tylko dodał, że na początku Boruta mógł być tytułowany nie kniaziem, lecz kaganem, ale to już zupełnie inna historia…
Wróćmy jednak do Jacka Komudy:
„Boruta, rzecz jasna, bardzo lubił Niemców. Nie odwzajemniona ta miłość (bowiem ci, ku którym kierował się afekt Boruty, nazywali go już wtedy Diabłem z Łęczycy czy Czarnym Zbójem) wynikała jednak z pewnych ściśle określonych przyczyn. Niemcy bowiem, jeżdżący na targi do Krakowa wozili zawsze dobre towary i złoto, wzbudzając niewątpliwie wielkie zainteresowanie kniazia; byli też przy tym zawzięci w boju i długo znosili męki zadawane im przez pana z Łęczycy. Boruta napadał Niemców w borach, łupił z towarów i gotowizny, zaś tym, którzy byli na tyle nieostrożni, aby żywcem wpaść w jego ręce, wyłupywał oczy, ucinał języki, obdzierał żywcem ze skóry, wbijał na pale i zaostrzone kołki, topił też na bagnach. Wielokrotne zasadzki i najazdy, tak Niemców, jak i okolicznych władyków, spełzły na niczym. Boruta drwił sobie ze wszystkich. Już wówczas zaczęły rozchodzić się pogłoski, że jest czarny, że nie ima się go żadna ludzka broń, a w walce wspomagają go potężne, zapomniane demony lasów i bagien. Boruta nie zaprzeczał nigdy owym plotkom, tym bardziej iż w rzeczywistości od dawien dawna zajmował się czarnoksięskimi kunsztami. Już wkrótce posiadał władzę nad tajemnymi mocami – stał się niemal niezwyciężony w walce. Wielokrotnie pomawiano go o czarnoksięstwo, ale oskarżenia milkły szybko, Boruta bowiem nie zwykł był znosić donosicielstwa, a dobrze wiadomo, że język, który przewinił, odrąbuje się wraz z głową bądź wyrywa rozżarzonymi szczypcami, atk iż nie ma on okazji więcej przemówić.
Już wkrótce straszny kniaź zwrócił swoją uwagę na przedstawicieli nowej wiary. Przybycie niemieckich duchownych zaniepokoiło go wielece. Przekonał się, że zabiegi ich miały na celu nie tyle zbawienie ludu polskiego, co podporzadkowanie go cesarzowi, zaś w kościołach rozbrzmiewała „psia”, czyli niemiecka mowa. W sercu Boruty zapłonął zatem straszny gniew. Kniaź poprzysiągł sobie, że nie wypuści miecza z rąk, dopóki nie wypleni chrześcijaństwa z całej polskiej ziemi.”
Komuda podaje nawet wzrost (188 cm), wiek (699 lat), wagę (98 kg) i herb (Czarna nowina) Boruty z Łęczycy Łęczyckiego.
Spójrzmy jeszcze na kilku Czarcich Kompanów z książki Jacka Komudy:
Rogaliński
„Przyjezdni dosiadają się do nieznajomego – sam ich zresztą zaprasza do stołu. Przedstawia się jako pan Rogaliński z Ziemi Łęczyckiej, nalewa im wina do szklanic i zaczyna rozmowę. Wynika z niej, że jest zaprzysięgłym wrogiem króla-katolika (akurat mamy panowanie Zygmunta III Wazy), a przy tym osobistym nieprzyjacielem papieża, jezuitów i Kościoła katolickiego.”
(…)
„To jeden z najpotężniejszych diabłów szlacheckich, stojący zaraz po Borucie. Rogaliński był niegdyś, i jest do dzisiaj, ulubionym zastępcą pana łęczyckiego. Czart ów – potężny, choć niezbyt wysoki, o czarnych brwiach, włosach takiego samego koloru, oczach zaś niby dwie czerwone gwiazdy, słynie jako najlepszy szermierz spośród wszystkich diabłów. Rogaliński, zwany nadwornym hetmanem Boruty, jest dosyć okrutny, ale zarazem sprawiedliwy. Ceni bardzo męstwo, szlachecki honor, odwagę, nienawidzi ludzi słabych i tchórzliwych. Rozpiera go hardość i wielka pycha. Rogaliński gotów jest sam jeden rzucić się na tysiące wrogów, a jeśli ktoś odmówi pójścia za nim – niechybnie zostanie przezeń zabity. Przy boku nosi czarną szablę husarską, którą posługuje się w boju z iście diabelską precyzją. Spośród żyjących śmiertelników upodobał sobie żołnierzy, rębajłów, a także wszelkiego typu infamisów i hultajów, żyjących ze sprawnego obracania szabelką. Rogaliński ubiera się w czerwień i czerń – po husarsku, uważając ten strój za najodpowiedniejszy dla szlachciców o diabelskim pochodzeniu. Co za tym idzie – jest też po żołniersku szczery i otwarty. Rogi skrywa pod wysokim czubem włosów, ogon zaś nosi w hajdawerach. Rogaliński bywa też częstym gościem sabatów i jest kochankiem wielu czarownic. Mieszka w Łęczycy, wieszając się u klamki Boruty.”
Kierdas
„To dość osobliwy czart, który ukazuje się w postaci rogatego diabła, odzianego w sutannę [i to jeszcze trzymającego buzdygan – SJ]. Kierdas bowiem zajmuje się jakże pożytecznym dla Boruty naprowadzaniem na złą drogę księży, rozbija też od wewnątrz wspólnotę chrześcijańską. To on ponoć, jak twierdzą katolicy, podszeptuje duchownym grzeszne myśli o herezji, czyni aby byli bardziej okrutni, aby zmieniali świat ludzi w piekło moralnych norm i zakazów, budzi spory pomiędzy różniącymi się w wierze. Ten czart był ponoć kiedyś, jak podaje „Liber Magnus” Twardowskiego, śmiertelnikiem – księdzem, który zbuntowawszy się przeciwko papieżowi i innym kościelnym władzom, obnażył całą głębię występku i wszystkie prawdziwe błędy wiary chrześcijańskiej, dlatego też został przeklęty, potępiony na wieki, a ponieważ Kościół obawiał się, że głoszone przezeń dogmaty trafią na podatny grunt i zasieją niepokój w sercach ludzi, imię tego duchownego-diabła wymazane zostało raz na zawsze z historii Kościoła.”
(…)
„Oprócz czartów i charakterników, w kompanii Boruty przebywają także diablice i pomniejsze piekielne demony, diabły mieszczańskie, ale nie mają do niej wstępu diabły chłopskie. Uczty w Łęczycy trwają zwykle aż do świtu. Zawsze w piekielne święto z 30 kwietnia na 1 maja lub na świętego Jana (24 czerwca), kiedy to ma miejsce swoisty sejmik w wielkiej kaplicy zamkowej. Diabły ustalają wówczas plan działań na rok następny, a Boruta zasądza spory i kłótnie pomiędzy swymi sługami. Zwykle wówczas zapadają decyzje, kogo należy kusić do grzechu wszelkimi sposobami, a kto został już potępiony. Poza wspomnianymi dniami czarty spotykają się jeszcze kilka razy do roku. W nocy z 31 października na 1 listopada, a także w rocznice wielkich zwycięstw polskiego oręża, np. 27 września (Kircholm) czy 4 lipca (Kłuszyn).”
Tak, to są Dzikie Pola Jacka Komudy, Macieja Jurewicza i Marcina Baryłki.
Najbardziej sarmacka ze wszystkich gier RPG.
Bezwstydnie staropolska aż do szpiku kości.
A i najweselsza ze wszystkich ksiąg ujętych w tej antologii.
Soczyście ilustrowana przez: Katarzynę Trzeszczkowską, Huberta Czajkowskiego, Andrzeja Łukasiaka, Andrzeja Grzechnika i Grzegorza Raczka.
Czapki z głów waszmościowie i waćpanny!
1998 Epilog Burzy, Zbigniew Herbert
Epilogiem życia Herberta było to, że postkomunistyczny Salon usiłował zrobić z niego wariata. Do niedawna gloryfikujący Herberta w „dziejach honoru w Polsce” Adam Michnik miał problem z coraz bardziej antyokrągłostołowymi wypowiedziami poety publikowanymi w latach 1993–1998 na łamach „Tygodnika Solidarność”.
Herbert potępiał w nich wybór generała Jaruzelskiego na prezydenta wolnej RP (policzek dla herbertowskiego poczucia demokracji). Był wściekły po obaleniu rządu Jana Olszewskiego zdjętego w czasie „nocnej zmiany” za próbę lustracji i dekomunizacji. Czarę goryczy przepełniło zwycięstwo postkomunistycznej lewicy w kolejnych, przyspieszonych wyborach (1993) i objęcie rządów przez SLD.
Co ciekawa Herbert już na początku lat 90 nie mógł zdzierżyć filmu Agnieszki Holland o zabójstwie księdza Popiełuszki, gdzie pochylała się nie nad księdzem Jerzym ale nad całą niedolą zbira Piotrowskiego. Herbert pisał: „pochyliła się, jak przystało na prawdziwą gumanistkę”.
(Ciekawe co by powiedział Herbert jakby zobaczył jak Agnieszka Holland pochyla się nad hybrydowym atakiem Putina na Polskę w swoim opus magnum rosyjskiej propagandy – czyli „Zielonej Granicy” nakręconej wiele lat później.)
Zbigniew Herbert ocenił też niezwykle negatywnie postkomunistyczną konstytucję III RP z 1997 r. : „Z punktu widzenia prawnego i merytorycznego jest to wypracowanie wręcz haniebne, roi się w nim od mętnych sformułowań. System o fasadzie kapitalistycznej, którego istotę stanowi gardząca społeczeństwem oligarchia, zajmująca wszystkie stanowiska państwowe”.
Nasz Pan Cogito rewelacjami tego typu sprawił, że odwróciło się od niego od wielu dawnych przyjaciół z Adama Michnikiem i Tadeuszem Mazowieckim na czele.
A że będący w latach 90 demiurgiem redaktor gazety wyborczej czuł się tak mocny, że w jednym z wywiadów pouczył poetę, korygując kluczowy dla Herberta wiersz i udzielił autorowi swoistej reprymendy. Według niego, należało w nowych czasach zmienić te znane wersy: niech cię nie opuszcza twoja siostra Pogarda dla szpiclów, katów, tchórzy na: niech cię opuści twoja siostra Pogarda….
Rozwścieczony Herbert odpowiedział wtedy w wywiadzie:
„Michnik jest manipulatorem. On powinien napisać ten wiersz i wtedy mógłby zmieniać. (…) Jeśli już cytuje, niech zacytuje cały ten fragment: «niech cię opuści twoja siostra Pogarda dla szpiclów, katów, tchórzy, oni wygrają»”.
No i wtedy zaczęła się wojna. Jako pierwszy oznaczył Herberta jako wariata Tomasz Jastrun:
„W Polsce osoby publiczne nie cierpią na psychiczne schorzenia. Czy nie czas zerwać z tą tradycją? Herbert był chory na cyklofrenię (depresja z fazami obniżenia nastroju i pobudzenia). To zapewne w tej ostatniej fazie szokująco, brutalnie zaatakował wielu, jakoś nisko, niemądrze”
(T. Jastrun, Pan Herbert, „Polityka” 1998, nr 32, s. 4)
Potem ruszyła cała kanonada. Podobnych „zatroskanych” o stan psychiczny poety ludzi, którzy wiedzieli że Herbert jest w 100% wierny swoim poglądom, które głosił od lat. Ale lepiej zamiast samemu przyznać, że się sprzedali, było im zakrywać się jego chorobą, żeby nie musieć odnosić się już do treści jego zarzutów.
Po drodze była jeszcze próba gaslightingu przy pomocy prowokacyjnego wywiadu z Herlingiem-Grudzińskim gdzie dwie dziennikarki „Gazety Wyborczej” usiłował napuścić antykomunistycznego autora „Innego świata” na antykomunistycznego Zbigniewa Herberta. Jak opisał to Marek Klecel w „Ostatnim sporze o Herberta”:
„Zamierzały wybadać go prowokująco (co same przyznają również w przedruku tego wywiadu w swej książce Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu) o stosunek do Herberta, podsuwając Herlingowi podejrzenie, że Herbert, mający tak nieposzlakowaną opinię pisarza wolnego od komunistycznych wpływów, również nie był nieskazitelny, rozmawiał bowiem – co miało oznaczać, że jednak kontaktował się, cokolwiek miałoby to znaczyć – z oficerami SB przed swymi wyjazdami zagranicznymi. Jednym słowem, autorki chciały rzucić cień podejrzenia na zbyt świetlaną, jak uważały, postać poety, zasiać wątpliwości w umyśle jego przyjaciela Herlinga-Grudzińskiego. Zaskoczony pisarz zachwiał się w swej ufności do zmarłego poety. Po ogłoszeniu wywiadu zorientował się jednak, że został podstępnie użyty do ataku na poetę i jednocześnie w kampanii kompromitującej lustrację. Wydał natychmiast oświadczenie opublikowane w dzienniku „Życie”:
„Panie, które odwiedziły mnie w Neapolu, wykonując plan przygotowany, moim zdaniem, przez Adama Michnika, chciały, cytując list Herberta, rzucić na niego cień. […] Niewiele można zrobić wobec manipulacji. Ale możemy przynajmniej bronić tej cząstki prawdy, jaką znamy, jaką zbadaliśmy, jaką przekazujemy w swoim świadectwie. Jeszcze raz proszę, aby tę rozmowę opublikowaną na łamach «Gazety Wyborczej» uznać za nadużycie, będące konsekwencją mojego błędu. Powinienem był podczas tej rozmowy sparafrazować histeryczny okrzyk Adama Michnika: «Odpieprzcie się od generała!» Powinienem był odpowiedzieć paniom śledczym: «Odpieprzcie się od Herberta!».”
Dręczono Herberta do końca życia ale i tak nic z tego nie wyszło. „Cyklofrenik”, który miał „kontaktować się z oficerami SB” był wierny drodze do końca. I z tego powodu właśnie jest niezmiennie czytany i cytowany jako jeden z najważniejszych polskich poetów na całym świecie. Natomiast Adam Michnik sukcesywnie tracił po aferze Rywina pozycję demiurga i teraz bezsilnie patrzy jak jego własne dziecko „Gazeta Wyborcza” pożerane jest przez korporacyjnego Molocha. Obrońca „człowieka honoru” Czesława Kiszczaka słyszy krzyki i płacze zwalnianych ludzi, którzy w przeciwieństwie do Herberta naprawdę byli kiedyś jego przyjaciółmi.
1999 Uciec z wieży Babel, Jerzy Narbutt
Drugi naiwny po księdzu Twardowskim. Też paździerzowy okularnik. Ale jego świecka naiwność przemawia do mnie o wiele mocniej (z wyjątkiem jego „Hymnu Solidarności”, który równie dobrze mógł napisać sam ksiądz Twardowski).
W jego zbiorze szkiców i felietonów „Uciec z wieży Babel” szczególnie ujął mnie opis polskiej wsi:
„Nie wiedziałem, że przez kilka miesięcy żyjąc wśród tych ludzi, żegnam dawną wieś polską. Nie, to nie chodzi o te kołowrotki, nie o wieś z jej pewnego etapu cywilizacyjnego, lecz o – jak to nazwać? Chyba tak: wieś zdobytą przez polskość. Polska międzywojenna – jedyna od ponad dwustu lat Polska w pełni suwerenna – miała rozmaite osiągnięcia w niebywale krótkim czasie a jednym z nich było dokonanie rzeczy najtrudniejszej: uobywatelnienie myślenia chłopskiego, sprawienie, że ci ludzie o naturze głazów wreszcie zaczęli myśleć ogólniej, w kategoriach całej Polski, jej interesu narodowego, wszystkich jej warstw. Że wreszcie zaczynali się uczyć przekraczania granic grubego egoizmu. Początek tego nastąpił w roku 1920, natomiast apogeum jego przypada na czas bezpośrednio po Powstaniu Warszawskim. Gdzie i kiedy widział kto chłopów polskich, by przed świtem zrywali się nie do pracy, nie dla własnej korzyści, lecz po to, by z przygotowanymi pakunkami z żywnością biec ku torom kolejowym, by tam – w chłodzie i mgle jesiennej – czekać cierpliwie na przejeżdżające transporty z „panami z Warszawy” i by te skromne, serdeczne zawiniątka rzucać nam do otwartych towarowych wagonów? Warto było przeżyć wszystko, co było przedtem, by tego apogeum być świadkiem.”
oraz opis jego spotkania z Januszem Krasińskim:
„Pewnego dnia – a było to po wylansowaniu przez region Mazowsze mojego tzw. hymnu Solidarności – spotkał mnie na Placu Zamkowym i – jak to nieraz u niego bywało – bez przywitania, bez wstępu złapał mnie za guzik i mówi: Panie Jerzy, wszyscy się dziwią, że ja w nic się nie włączam, a powinienem iść w pierwszym szeregu. Czy pan też się dziwi? Odpowiedziałem: Ani trochę. To go zaskoczyło. A czy pan wie – zapytał – dlaczego ja nie idę wśród tych Kuroniów, Michników i innych? Odpowiedziałem: Wiem. To go zaskoczyło jeszcze bardziej. No, dlaczego? – spytał. Bo pan nie czuje tam czystości intencji. Kiwnął głową. „Tak. Dlatego.” I odszedł bez pożegnania.”
Lata dziewięćdziesiąte – audycje Szymona Kobylińskiego
Jedną z ulubionych postaci telewizyjnych mojego dzieciństwa był Szymon Kobyliński. Nie wiedziałem wtedy że był umoczony w PRL. Widziałem tylko cudownego ilustratora, tworzącego na żywo i ze swadą opowiadającego o ułanach, chorągwiach, orderach, rodzajach szabli, kapeluszach, wojskowych salutach, czapkach, bermycach, konfederatkach, furażerkach, kaskach, hełmach, wojach, rycerzach, szlachcicach, hetmanach, kosynierach, kirasjerach, powstańcach listopadowych, styczniowych i warszawskich… uff – słowem o całym ponad tysiącletnim patriotycznym polskim dizajnie. Przy nim wysiada znany głównie z internetowych memów Bob Ross. Kobyliński napisał wiele książek ale nigdy w słowie pisanym nie wypadał tak dobrze jak w najbardziej bodaj staropolskiej formie przekazu jakim jest gawęda. Normalnie jakby Zagłoba żył wśród nas. To wszystko było takie soczyste, mięsiste, jajcarskie i podane z cmokaniem i fantazją.
Tak arcypolska postać posiada jednak co najmniej dwie skazy. Po pierwsze do dzisiaj nie mogę mu wybaczyć co wypisywał m. in. w książce „Krótka o hymnie orłach i barwach gawęda (1978)”, cytując Gałczyńskiego:
Tu mówi głos Warszawy
miasta wyzwolonego
przez Młot i Sierp i Orła,
Orła co zdjął koronę,
by ją podłożyć u stóp
ludowi.
(„Korespondencja z Warszawy”)
– no żesz kur… masakra… Warszawa, Stolica! i jeszcze wiwatująca na cześć sierpa i młota – po prostu koszmar. Kobyliński oczywiście kluczy i na łamach tej książki przede wszystkim przemyca prawdziwą tradycję polską (orła w koronie) robiąc lip service wobec wymagań ówczesnej politycznej poprawności:
„ta tradycja i historia nie stoją w sprzeczności z dzisiejszymi kierunkami postępu, hasła zrodzone niegdyś i znaki przyjęte przed wiekami – służą bieżącym dniom.”
Towarzysz Edward Gierek wręczający Virtuti Militari Breżniewowi i urządzający ścieżki zdrowia „warchołom z Radomia” byłby dumny.
Po drugie większość Polaków żyjąca w tamtych czasach nie jest świadoma trucizn którymi skaziła nas PRL takich jak nienawiść do Napoleona czy nienawiść do USA. Z tą ostatnią mamy do czynienia u Kobylińskiego. Z głupkowatym czepianiem się wszystkiego co amerykańskie można się spotkać w jego wieloletniej korespondencji z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm zatytułowaną „Nie minęło nic oprócz lat…” z 2003 r. Ale niestety nie jest wyjątkiem. Tysiące razy słyszałem podobne antyamerykańskie brednie ludzi wychowanych za Żelazną Kurtyną. Kompletnie nie zdających sobie sprawy z tego, że dokładnie tak chcieli by myśleli Polacy sowieccy propagandyści. Rosja nigdy nie wybaczy amerykanom tego, że nie tylko stawili się jej w Zimnej Wojnie ale, że jeszcze tą „niezwyciężoną”, „świętą Ruś” pokonali. Tylko, że to nie powinien być nasz problem tylko właśnie Ruskich.
Pomimo tych wszystkich problemów dalej uwielbiam jego audycje i strasznie żałuję że większość z nich nie jest dostępna ani online ani na płytach DVD. Może ktoś kiedyś przypomni sobie chociażby o jego cyklu „siła tradycji” i udostępni to, choćby odpłatnie, dla polskiej publiczności.
2000 Dziennik pisany nocą 97-99, Herling-Grudziński
Urodził się w Kielcach, odszedł w Neapolu co mieli mi za złe komunistyczni politrucy. Jak pięknie zauważył to Wacław Lewandowski w trakcie debaty
,,Człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach” na III Festiwalu Herlinga-Grudzińskiego w Kielcach:
„Tu bardzo często emigrację atakowano z kraju a czyniła to nie tylko komunistyczna propaganda, czynili to także intelektualiści krajowi. Na przykład bardzo często powielanym argumentem było takie twierdzenie, że jeżeli pisarz polski osiądzie na obczyźnie to bardzo szybko nastąpi u niego regres językowy., bo on nie mając na co dzień kontaktu z żywą polszczyzną usztywni się w swym języku. Przestanie być zdolny do produkcji artystycznej po polsku. W jednej z takich dyskusji na temat zagadnienia języka sam Herling-Grudziński na łamach „Kultury” zabrał głos i napisał bardzo znamienne zdanie, powiedział tak:
ja mieszkając w Neapolu, słysząc na co dzień polszczyznę swoich myśli na tle języka włoskiego i innych języków europejskich (bo przecież Neapol to miasto turystyczne) jestem bliższy tradycji polskiej literatury dziś w 68’ roku niż dziś pisarz polski tworzący w Warszawie.
O co mu chodziło? Chciał przypomnieć po prostu, że przez całe wieki pisarze polscy żyjący w Poslce na przykład w I Rzeczpospolitej słyszeli na co dzień polszczyznę swoich myśli na tle innych języków. W wielu miastach mówiono po niemiecku. Istniał i był słyszalny wokół język jidysz. Ze względów towarzyskich i snobistycznych mówiono po francusku – więc tradycją literatury polskiej było to, że pisarz na co dzień słyszał polszczyznę swych myśli na tle innych języków. I w tym sensie Herling podkreślał, że wybrawszy los emigranta nadal jest mocniej osadzony w tradycji polskiej literatury niż pisarz polski w tej zunifikowanej także językowo przez komunistów Warszawie.
Co do zarzutu, że emigrant naraża się na regres językowy, na jakieś takie zdrewnienie tej polszczyzny. Na jej inproduktywność Herling odpowiadał: „przecież posługując się polszczyzną tutaj na Zachodzie unikamy wpływu na naszą polszczyznę tych czynników zatrutych, przemycanych przez ideologię sowietyzmu. Nasz język jest czysty jest kontynuacją polszczyzny międzywojennej i nie jest wcale zdrewniały. Rozwija się.”
Zawsze język się rozwija, ale podstawą tego rozwoju jest ten stan polszczyzny, który osiągnęła ona w okresie międzywojennym. Bez zanieczyszczeń socrealizmem, bez zanieczyszczeń bełkotem ideologicznym, komunistycznym. Wydaje mi się, że ta droga wybrana przez pisarzy emigracyjnych jak pokazała praktyka, pokazało wiele osiągnięć literackich drugiej emigracji, m. in. twórczość Herlinga była wyborem słusznym. Przede wszystkim człowiek działając na obczyźnie nie musiał skazywać się na jakiś fałszywy konformizm na autocenzurę, na unikanie tematów niebezpiecznych. Mógł pisać, rozmawiać z czytelnikiem o tym co naprawdę go obchodzi, o tym co uznawał za najważniejsze.”
Patrząc z dzisiejszej perspektywy na te słowa Herlinga, doświadczamy na naszych oczach uzdrowienie języka polskiego. Dzięki milionom Ukraińców i Białorusinów którzy napłynęli w ciągu ostatniej dekady do Polski (także jako zwykli pracownicy) możemy znowu słyszeć polszczyznę naszych myśli na tle innych języków. Tak jak w I Rzeczpospolitej.
Z drugiej strony wydaje się, że wojna, która dzieje się za naszą wschodnią granicą jest w jakimś sensie owocem bierności państw zachodnich, które nie słuchały ostrzeżeń mieszkańców Międzymorza. Stojący nad grobową deską Herling. W wywiadzie udzielonym dosłownie na kilka miesięcy przed śmiercią, dwadzieścia cztery lata temu – ostrzegał przed Putinem:
„Niepokoi mnie jednak inna sprawa – jestem starym emigrantem w tym sensie, że mieszkałem na emigracji bardzo długo i jestem szczególnie uwrażliwiony na rozmaite odruchy Zachodu, zwłaszcza gdy słyszę takie zdanie: “Poświęćcie się w imię uratowania pokoju światowego”, czy też apele, żeby np. Polacy byli bardziej cierpliwi w związku z Unią Europejską. To mi się wszystko razem nie podoba po prostu. A najbardziej mi się nie podoba, kiedy widzę to – i pani też to najpewniej zauważyła – że zaczynają kochać Putina. On coraz bardziej im się podoba.
Widzę tego błazna Tony Blaira, który obskakuje Putina, nie: normalnie ściska rękę – to jest jego obowiązek – tylko obskakuje go ze wszystkich możliwych stron i patrzę na twarz Putina, który się uśmiecha z lekką ironią, słuszną zresztą. To jest jak déjà vu, przecież w końcu pamiętam historię. Mieszkałem przez pewien czas w Londynie, byłem bardzo zaprzyjaźniony z posłem socjalistycznym, Adamem Ciołkoszem, który co pewien czas chodził do swoich przyjaciół, przywódców z Labour Party. Przychodził z takich zebrań przerażony, bo większość tych ludzi sądziła, że Polska to jedynie odmiana rosyjskiego szczepu. Jednak obraz Polski na Zachodzie się zmienił, różni ludzie zasługują za to na pochwałę. Ogromną rolę odegrały tu książki Normana Daviesa. On właściwie odkrył przed Anglikami, że Polska to kraj europejski, wschodnioeuropejski, ale ma swoją tradycję, swoją historię. Oni wcześniej nie chcieli o tym słuchać!”
– Gustaw Herling-Grudziński, wywiad dla „Więźi” z 22 V 2000 r.
2001 Dziennik Kwarantanny, Tomasz Burek
Maciej Urbanowski nazwał Dziennik kwarantanny „najważniejszą książką krytyczną po roku 1989, przykład czytania tyleż błyskotliwego, co niezależnego, tropiącego walkę literatury z nihilizmem.” Antoni Libera nazwał go najwybitniejszym krytykiem literackim a na jego pogrzebie pożegnał go następującymi słowami:
„Miał niebywałą pamięć i wiedzę. Przez całe życie wciąż ją poszerzał, czytając niezliczone książki i komentarze do nich, wciąż – niczym pilny uczeń w szkole świata – doskonalił swój warsztat i kunszt. Pisał pięknym, nieco staroświeckim językiem, pełnym zaskakujących zwrotów i sformułowań. A przy tym jasno i zwięźle, bez barokowych ozdób i naukowej waty. Rzeczowo, rzetelnie i – rzadko.
I miał niezwykły charakter. Silny, bezkompromisowy, a jednocześnie delikatny i przyjazny. Wrażliwy na ludzką krzywdę, na niesprawiedliwość i na nieszczęście narodu. Wiedział wiele o mankamentach rodzimej historii, o pokładach głupoty, małości i podłości współziomków, zarówno tych z przeszłości, jak i ze współczesności, a jednak zawsze stał po stronie wspólnoty, do której należał, i bronił jej racji stanu. Obca mu była „myśl zaprzeczna”, gardził przeniewiercami i snobistycznymi pięknoduchami, którzy dla poklasku i pochlebstwa ze strony możnych tego świata gotowi byli sprzedać duszę i wyrzec się tożsamości.
Nie był „profesorem”, zarówno de nomine, jak i z usposobienia, choć pod względem kwalifikacji przewyższał legion utytułowanych akademików. Był zdecydowanie artystą, człowiekiem „wolnego zawodu”, privatdozentem starej daty. Bez przydziału, bez przynależności – humanistą chodzącym swoimi drogami i wyznaczającym własną hierarchię wartości. A jednocześnie człowiekiem-instytucją: członkiem wielu opiniotwórczych gremiów, jurorem, doradcą, wyrazistym głosem radiowym.
Zasadniczo miał ducha powagi. Stronił od rzeczy miałkich i przypadkowych, od bylejakości i targowiska próżności. Interesowały go sprawy zasadnicze, ostateczne.”
A co ja mogę dodać po takiej przemowie? Cieszę się i to bardzo, że oprócz „Świata według kiepskich”, muzyki zespołu Ich Troje, rekordowego bezrobocia, „Dnia świra”, porażek Andrzeja Gołoty i piłkarskiej Reprezentacji Polski oraz przeprosin Aleksandra Kwaśniewskiego w Jedwabnem, zostanie po epoce przełomu wieków „Dziennik kwarantanny” Tomasza Burka.
2002 Druga przestrzeń, Miłosz
Dziadek Czesław potrafił pisać wiersze. Na starość Lem rozmienił się na drobne felietoniki, Szymborska zgłupiała a ten dumny Litwin zachował formę do samego końca.
W czasie fali nowego ateizmu na zachodzie (Dawkins, Harris, Hitchens, Dennet) wychodzi stary panicz z Krasnogrudy, który ukrywał się przez tyle lat socjalistycznego i antysocjalistycznego egalitaryzmu i walczy o resztki wiary z dzieciństwa:
Jakie przestronne niebiańskie pokoje!
Wstępowanie do nich po stopniach z powietrza.
Nad obłokami rajskie wiszące ogrody.
Dusza odrywa się od ciała i szybuje,
Pamięta, że jest wysokość
I jest niskość.
Czy naprawdę zgubiliśmy wiarę w drugą przestrzeń?
I znikło, przepadło i Niebo, i Piekło?
Bez łąk pozaziemskich jak spotkać Zbawienie?
Gdzie znajdzie sobie siedzibę związek potępionych?
Płaczmy, lamentujmy po wielkiej utracie.
Porysujmy węglem twarze, rozpuszczajmy włosy.
Błagajmy, niech nam będzie wrócona
2003 Dwa sztandary, Marian Apfelbaum
Nigdy nie nosiłem żonkili na rocznicę powstania w getcie. Właściwie to zwyczajowo nie nosiłem na żadne uroczystości patriotyczne tego typu ozdób. Ale teraz kupiłem sobie przypinkę z flagami Polski i Izraela – takimi samymi jak te opisane przez Apfelbauma w książce „Dwa sztandary”. Teraz przyszedł bardzo zły czas dla Żydów i wielu ludzi tak znienawidziło ich za to co robią obecnie w strefie Gazy, że odmawiają na przykład uczestnictwa w obchodach powstania. Uważam to za ogromny błąd i niegodziwość wobec wszystkich tych którzy walczyli wtedy w getcie warszawskim przeciw naszemu wspólnemu wrogowi. Uważam, że bieżąca polityka Izraela choćby nie wiem jak Smotryczowa i Ben Gwirowa nie może wpływać na to jak my pamiętamy o bohaterach i ofiarach getta.
Chciałbym żeby przyszłe pokolenia Polaków zachowały szacunek i pamięć. A książka Apfelbauma pomaga bardzo, by ludzie wiedzieli, że powstanie to nie tylko ŻOB, ale właśnie wywieszający razem obok siebie flagę Polski i Izraela Żydowski Związek Wojskowy.
2004 Rzeczpospolita kłamców. Salon, Waldemar Łysiak
Łysiak nauczył od nowa Polaków miłości do Napoleona i nienawiści do zdrajców. „Salon” jest klinicznym opisem zdrad intelektualnych popełnianych w przestrzeni publicznej przez ludzi, którzy woleli wygodę od prawdy.
2005 Pielgrzymki do Ojczyzny 1979-2002. Przemówienia, homilie, Jan Paweł II
Najlepszy polski mówca, którego udało się uwiecznić na kamerze.
Nie narzekał, że jako człowiek z humanistycznym wykształceniem (przedwojenna matura z oceną celującą, przerwane studia na Uniwersytecie Jagiellońskim) musiał pracować jako pracownik fizyczny w zakładach chemicznych Solvayu i kamieniołomach w Zakrzówku. Dziś na takich ludzi mówi się pogardliwie „fizol” albo „robol” ale On zawsze miał szacunek do każdej ludzkiej pracy – zarówno fizycznej jak i intelektualnej.
Tłumaczył tym ciołkom od rozdrapywania cudzych (ciekawe, że nie własnych…) ran, że straumatyzowane po dwóch totalitaryzmach polskie społeczeństwo musi zostać jakoś podniesione. Że rolą twórców kultury i pisarzy w dobie transformacji ustrojowej jest „lizać rany człowieka pobitego, leczyć naród, leczyć ludzi…”.
W świecie kultu kariery, krzyku pop kultury, epatowania bogactwem, „pampersów”, niewidzialnej ręki rynku i Jacka Kuronia otwierającego dla Polaków pierwszego MacDonalda – padał na twarz i całował ojczystą ziemię, której cicha pokorna żyzność karmiła wielkich i maluczkich przez wieki.
Ludziom robiącym wszystko żeby pozbawić dzieci polskich ojców i matek krzyczał:
„to jest moja matka, ta ziemia! To jest moja matka, ta Ojczyzna! To są moi bracia i siostry! I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć! Was też powinny boleć! Łatwo jest zniszczyć, trudniej odbudować. Zbyt długo niszczono! Trzeba intensywnie odbudowywać! Nie można dalej lekkomyślnie niszczyć!”
Widziałem go przed tym masłowskim przemówieniem w Kielcach. Jako 7 letni chłopaczek byłem zachwycony i szczęśliwy, że mogłem zobaczyć z okien kamienicy kolegi Papieża przejeżdżającego ulicą Krakowską na wzgórze katedralne. Taka była radość, takie szczęście, że zobaczyłem z kilkudziestu metrów zupełnie nie wiedzącego o moim istnieniu człowieka machającego do nas rękami. Przecież ja wtedy jeszcze nie mogłem zrozumieć niczego, co przed chwilą o Nim napisałem. Właściwie miałem uczucie jakbyśmy wszyscy w tamtej chwili poszli do Nieba. Tego fenomenu nie da się opisać słowami.
2006 Siedem Wierszy, Musa Czachorowski,
Tatar, poeta, miłośnik wielkiego księstwa litewskiego, pisze tak:
Zauroczył mnie niegdyś ten kraj
Chociaż znałem tylko jego miękkie imię
Lietuva
Wymawiałem je szeptem
Z wypiekami na twarzy
Jakbym przyzywał daleką wymarzoną kochankę
Albo zwierzał się przyjacielowi
Mówiłem sveika Svaja! sveika Gabija!
Wołałem Vytautai! Briedi!
I smakowały te imiona
Niczym starodawne pogańskie zaklęcia
Rzucone w rozgwieżdżone niebo
A kiedy wsłuchiwałem się w ciemność
Odpowiadała mi sena daina
Wyuczyłem się jej
Na pamięć
Któregoś dnia wnuku
Ta ziemia wyjdzie ci naprzeciw
Spojrzysz na nią z Wieży Giedymina
Zadumasz się w Ostrej Bramie
I weźmiesz w palce na tatarskim mizarze
Ziemia dobrych ludzi
O różnych językach a jednym sercu
Jeżeli cokolwiek z tego zrozumiesz
Wtedy wszystko to
Będzie twoje
Islam zawsze wydawał mi się wrażą ideologią. Ale wielu Polaków-katolików mogłoby się uczyć czym jest miłość naszej ojczyzny właśnie od muzułmańskich tatarów litewskich (dziś mówi się raczej tatarów polskich). Emerytowany Selim Chazbijewicz, młody mufti Tomasz Miśkiewicz no i natchniony przez muzy Musa Czachorowski – od takich ludzi aż się chce żyć w Polsce! Oni wiedzą o co chodzi. Oni rozumieją Rzeczpospolitą lepiej niż dzieci zakuwające „Pana Tadeusza” w PRL-owskich i postkomunistycznych szkołach. Doprawdy islam ma farta, że został zaszczycony tak wspaniałymi ludźmi.
2007 Wieszanie, Rymkiewicz
Jarosław Marek Rymkiewicz doszedł do wniosku, że Polska była tak słaba, bo nie wieszała swoich zdrajców. Co za tym idzie wieszanie (najlepiej w dużych ilościach) zdrajców uczyniłoby ją o wiele silniejszą. Wieszanie przyniosłoby oczyszczenie.
„Z wszystkich korzyści, które można tu sobie wyobrazić, korzyścią najważniejszą byłoby powieszenie Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jego śmierć na szubienicy byłaby wielkim wydarzeniem w historii Polski, wydarzeniem, które w całej swojej ohydzie, potworności i wielkości radykalnie i już na zawsze zmieniłoby nasze dzieje – zupełnie inny obraz mielibyśmy teraz w naszych głowach. Naród ufundowałby się na tym morderstwie – stałby się przez ten czyn groźnym i dzikim narodem królobójców – i ten czyn dziki i straszny uczyniłby Polaków […] narodem nowoczesnym – idącym przez krew ku swoim nowym przeznaczeniom”.
Podobnie zresztą ukraiński wieszcz Iwan Franko nazwał Adama Mickiewicza „poetą zdrady” zarzucając mu dawanie alibi zdrajcom poprzez stworzenie postaci m.in. Konrada Wallenroda. Z Jackiem Soplicą też było podobnie.
Kiedyś też bym wieszał wszystkich jak leci. Ale im dalej od lektury „Wieszania” tym bardziej wizja chrześcijańskiego przebaczenia z „Kochajmy się!” Mickiewicza przemawia do mnie coraz mocnej. Z resztą samego króla Stasia pamiętam za Sejm Wielki i Konstytucję 3 Maja, a nie za targowicką zdradę. Ja staram się pamiętać wśród naszych bohaterów to co najlepsze, a nie to co najgorsze. Ale może przez brak chęci masowego wieszania ja też osłabiam Rzeczpospolitą?
2008 Dolina nicości, Wildstein
Niezwykle uduchowiona książka bez Boga. Ciemność. „Ewangelia Judasza”. Metafizyczny portret transformacji PRL w III RP. Środowiska dawnych esbeków, opozycjonistów i dziennikarzy.
Wciskanie wszystkim terapii psychologicznej przez będącego samemu na psychotropach sekretarza redakcji Strusia:
– Najważniejsza jest rewolucja w wychowaniu – wtrącił się Struś. – Betina może wam powiedzieć, jest psychologiem, psychoterapeutą. – Betina przytaknęła. – Bo problem dotyczy małych dzieci. Wtedy można stosunkowo łatwo prostować skrzywienia, które niesie za sobą tradycyjne wychowanie. Potem jest już trudniej.
Są też w książce rozkoszne nazwy postaci – redaktor Pasikonik z „Praktyki zaangażowanej” oraz liderka feministyczna Dominika Bies i ich wspaniały dialog o Kościele na widok biskupa Korytko:
– Ale co on tu robi? Jesteśmy przecież u prezydenta. To władza polityczna. Co tu robi ksiądz? To zawłaszczanie przez kler przestrzeni publicznej. Powinni siedzieć w kościołach!
– Bądźże realistką, Dominiko! – Pasikonik patrzył na nią z ironią. – Nie zamkniesz ich w zakrystii. Lepiej więc, żeby byli tacy, jak Korytko. Oni nas już nie nawracaj. Teraz to my ich nawracamy.”
2009 Godot i jego cień, Libera
Kolejny po Parandowskim, Herlingu, Miłoszu i Hebercie Polak który mentalnie mieszka nad morzem śródziemnym. Tylko, że ten dla odmiany wypłynął razem z legionami rzymskimi do Albionu i Erinu.
W tym swoistym szpagacie między Atenami a Londynem otrzymaliśmy fenomenalne tłumaczenia (nareszcie bez rymów!) Króla Edypa, Antygony i Odysei oraz Makbeta, Juliusza Cezara i Tytusa Andronikusa, które z dumą serwują wszystkie szanujące się teatry w Polsce.
Jednak Godot i jego cień, poświęcony jest o wiele bardziej współczesnemu twórcy. W liceum byłem zafascynowany J. P. Sartrem i Samuelem Beckettem. Potem zapominałem o jednym i o drugim. Ale teraz Antoni Libera przypomniał mi tego ostatniego. I to w jakim formacie! Pisał w Wigilii na Paulton’s Square (miejscu gdzie mieszkał w latach trzydziestych sam Beckett):
„nie tylko sfera mitologicznych aluzji i znaczeniowych niuansów zaprzątała mi umysł. Było to również coś, czego nie umiem nazwać inaczej niż czarem lub magią. Chodziłem ulicami zamglonego Londynu, a w głowie cały czas szumiała mi kaskada porwanych zdań i pytań. Jakby naprawdę ktoś mówił; jakbym naprawdę słyszał mówiący do mnie głos. Do mnie jako do kogoś, kto zapomniał, kim jest; komu to trzeba przypomnieć, by uświadomił sobie, co przeszedł do tej pory i gdzie się teraz znajduje.
I pomyślałem, że głos ten, nim zaczął mówić do mnie, mówił – tak czy inaczej – do tego, kto go utrwalił, to znaczy do Becketta.”
Samuel Beckett zawsze wydawał mi się pisarzem dla młodych gniewnych nastolatków z epizodami depresyjnymi. Miłość Libery ujawniła dla polskiego czytelnika tak wiele niezliczonych warstw beckettowej twórczości jakich nie podejrzewał żaden z sięgających po jego teksty i sztuki gówniarzy. Libera dokonał biblijnej egzegezy bez Biblii rozkładając na czynniki pierwsze każde, nawet najbardziej banalne stwierdzenie mistrza. Potraktował twórcę teatru absurdu jak monarchę godnego większego szacunku niż królowa brytyjska.
Ale nawet po dołożeniu pierdyliona wartsw i kontekstów zawartych w bajecznym tomisku „Godot i jego cień” tym bardziej uważam, że Beckett jest wyłącznie pisarzem dla młodych gniewnych nastolatków z epizodami depresyjnymi, który po prostu miał farta, że zakochał się w nim Antoni Libera. Jaka szkoda, że Libera nie stracił głowy dla jakiegoś francuskiego pisarza typu Mauriac czy Respail. Ileż więcej byłoby z tego dla nas pożytku! A tak to zostajemy z genialnym tłumaczem rozpływającym się nad wybitnym i w ostatecznym rozrachunku pustym jak Gombrowicz Beckettem. Jeśli chcecie zobaczyć 60 letniego mężczyznę fanbojującego na temat życia i twórczości irlandzkiego dramaturga to macie tu niespotykaną okazję. Liberę mogę czytać całymi dniami, Becketta już na szczęście nie muszę.
Lata zerowe – wszechobecność Jacka Dziubela
Jacek Dziubiel napisał:
Jest miłość wszechobecnością
Wszechobecnością jest miłość
I faktycznie ten człowiek jest obecny w Kielcach wszędzie, gdzie potrzeba ludzi dobrej woli.
On nie wie, że napisałem o nim ten tekst. Jest tak skromny, że chyba by strasznie długo walczył zanim pozwoliłby mi cokolwiek o sobie opublikować. A jeśli już miałbym coś za jego zgodą nabazgrać, wolałby pewnie żebym napisał o nim coś złego (żeby nie czuł się niezręcznie kiedy jest publicznie chwalony) ale niestety należy do tej kategorii ludzi, o których nie potrafię dosłownie nic złego napisać.
W reportażu TVP Kielce o kieleckiej mikro-cerkwi jest przedstawiany jako Jacek Dziubek i nigdy nawet nie pofatygował się żeby zwrócić uwagę by poprawili jego nazwisko. Pan Jacek jest żyjąca poezją. Nie tylko taką drukowaną w tomikach. Szczupły, wręcz ascetyczny, niski, w okularkach, z długimi siwymi włosami i brodą – podobno w młodości znajomi nazywali go „Niemen”, ponieważ był podobny do znanego piosenkarza ze Starych Wasiliszek.
Pana Jacka poznałem na jednej z wielu imprez organizowanych przez kieleckie Stowarzyszenie im. Jana Karskiego. Bogdan Białek zawsze mógł liczyć na jego pomoc. Być może właśnie dzięki niemu pociągnął jako prezes stowarzyszenia o te kilka lat dłużej.
Kilka wierszy Jacka Dziubiela opublikowało czasopismo „Więź” a ja mam w domu jego debiutancki tom „Dziel się słowem prostym” z 2010 r., z którego pochodził cytat powyżej (wiersz Odpowiedź).
Podziwiam go, jak każdego człowieka, który kieruje się w życiu zmysłem praktycznym a nie pazernymi pretensjami do świata i wyuczoną bezradnością, tak częstymi u absolwentów polskich uczelni wyższych.
Pisze w wierszu Rozmowa:
Ja proszę pana
Chcę życie smakować
Nie złudzenia
Jako szesnastolatek został przyjęty do pracy w fabryce w Niewachlowie (tzw. „Papierni”). Na początku lat 80. poszedł do pracy w straży pożarnej. Pomimo nacisków ówczesnych władz nie zgodził się jeździć na „akcję rozpędzania protestujących”. Zamiast strażaków na akcje jeździli esbecy, funkcjonariusze MO i ZOMO. W tym czasie już w „Papierni” zapisał się do „Solidarności” i działał w niej aż do 1989 r. Po opuszczeni straży pożarnej przyrzekł sobie, że nie będzie pracował w instytucjach państwowych, w których było mnóstwo absurdów, a człowiek był traktowany jak przedmiot. Na życie zarabiał grając w zespole na weselach i zabawach tanecznych.
Nie znam zbyt dobrze Pana Jacka. Większość niniejszego tekstu opieram na relacji „Wracać do źródeł” Władysława Burzawy, którego w ogóle nie znam. Podobno pan Jacek regularnie modli się w prawosławnej cerkwi przy ul. Bodzentyńskiej w Kielcach. Jest jednym z liderów chóru, który śpiewa podczas niedzielnych liturgii. Kojarzę go właśnie ze śpiewania na uroczystościach Stowarzyszenia Karskiego. Wieczorami z kolei chodzi do swojej katolickiej parafii.
Ostatnio widziałem go, jak stał jako stary dziadek ze skakanką i dawał okruchy radości dzieciom ukraińskim i ich matkom, z których niejedna dostawała w tym czasie informacje o śmierci męża na froncie. Od początku wojny Stowarzyszenie Karskiego (którego nie jestem członkiem a tylko okazjonalnie anglojęzycznym pomocnikiem dla zagranicznych gości) zainicjowało „Dom ukraiński” – świetlicę dla dzieci i dorosłych uchodźców. „Dom” działa w kamienicy przy ul. Planty 7/9 – miejscu historycznego pogromu Żydów z 1946 r. Inicjatywę pomocy dla tych wszystkich matek i dzieci wsparł finansowo wieloletni przyjaciel Stowarzyszenia – Yaacov Kotlicki z Izraela, syn ocaleńca z kieleckiego pogromu i prezes Związku Kielczan w Izraelu.
Nie mam pojęcia skąd ale pan Jacek zna doskonale ukraińską kulturę ludową i urządzał wspaniałe wykłady m. in. o tym jak wielkie znaczenie w kulturze Ukraińców ma kalina. Jak jej postrzeganie zmieniało się na przestrzeni wieków i skąd bierze się popularność kontrowersyjnej dla niektórych pieśni „Czerwona kałyna”, którą ja osobiście bardzo lubię (szczególnie w dramatycznym po 2022 r. wykonaniu wersji Eileen).
W erze rozkrzyczanych telewizji, mediów społecznościowych, targetów, spinów i totalnej dezinformacji pan Jacek ma dla nas na koniec wspaniałe przesłanie:
Dość już wystarczy
Zaprzestańcie zgiełku i wrzawy
Wyłączcie telewizję publiczną
I prywatną
Cofnijcie ostatnie nakłady gazet
Radia wygaście
Niech odpoczną
Drukarki mikrofony kamery
Może wtedy usłyszycie
Dyskretny głos
Prawdy
2010 Samuel Zborowski, Jarosław Marek Rymkiewicz
Najlepsza książka Rymkiewicza.
Jako jedyny ze współczesnych pisarzy najlepiej opisał w niej istotę polskości. Wycyzelował o co naprawdę chodzi w Rzeczpospolitej Obojga Narodu (a nie Narodów). Nie trzeba nawet czytać całego woluminu. Wystarczy wchłonąć rozdziały Archaiczny Dar (jeden i dwa), Magiczny Krąg oraz Prawo Buntu.
A jak by jeszcze tego było mało w ostatnim rozdziale autor Wieszania opisuje w niezwykle barwny sposób pogrzeb Samuela Zborowskiego w Krakowie. Poeta kieruje nas w tym samym kierunku w ostatnich słowach książki:
„Pójdźmy tam, gdzie prowadzi nas ta krew cieknąca. Pójdźmy za tą trumną.”
Co w roku katastrofy smoleńskiej i pogrzebu prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu brzmi niesamowicie dosadnie.
2011 Słońce na miedzy. U Pana Boga na Podlasiu, Józef Rybiński
Jest miłość. Jest miłość prawdziwa. I jest to miłość chłopa polskiego do ziemi.
„Zanim dziadek zaczynał orać, klękał na oba kolana, zdejmował czapkę, żegnał się, całował kornie ziemię i prostymi słowami prosił Boga, aby dał mu siły do pracy i aby z płodów ziemi wszyscy korzystali w zdrowiu i rodzinnej zgodzie”.
Nie rozumieją tego marksiści, którzy mają dla chłopa tylko nienawiść do pana. Nienawiść do Boga. Nienawiść do wszystkiego co święte. Całkowite wykorzenienie.
Ale źródłem każdego chłopa, każdego szlachcica, każdej kultury jest miłość, która płynie z ziemi do nieba. Tak też było kiedyś – i oby nadal było – na Podlasiu Józefa Rybińskiego i w każdym polskim sercu i w każdej polskiej wsi.
2012 Ryszard Legutko, Esej o duszy polskiej. Z posłowiem A.D. 2012
Wielowiekowa tradycja została zerwana. Brutalne odcięcie od naszych korzeni jakim była II wojna i PRL (nawet zespoły ludowe śpiewają na wielkich estradach na modłę sowiecką a nie jak kapele „tutejszych”) wyjałowiło nas z budowanej wiekami tożsamości. Część z nas jeszcze łudzi się, że tak nie jest. Mieszkańcy Krakowa patrzą na Stare Miasto i Kazimierz myśląc, że oni, w przeciwieństwie do zrównanych do poziomu zgliszczy w Powstaniu Warszawiaków, zachowali ciągłość kultury i cywilizacji. Niestety, jak ukazuje w „Eseju o duszy polskiej” Krakowianin Ryszard Legutko, również nie.
Nie da się unieważnić „wszystkich okropności, przez które jako naród przeszliśmy: ani strasznej wojny, ani utraty połowy terytorium, ani zniszczeń, ani mordów, ani terroru komunistycznego, ani długotrwałego wpływu ogłupiającej ideologii, ani brutalnej restrukturyzacji społeczeństwa, ani estetycznej zapaści ani różnych innych potworności” opisanych w eseju.
Ten tragiczny opis rzeczywistości zmienia nieco posłowie napisane po 10 IV 2010 r. „Przyczyny do warunkowego optymizmu można upatrywać w fakcie, że dla wielu Polaków katastrofa smoleńska była jednak otrzeźwieniem i że pewnie nigdy wcześniej w ciągu ostatnich dwudziestu dwóch lat nie było tak znacznej liczby osób przezywających dotkliwie degradację narodu i państwa, pragnących ich odnowy oraz działających na jej rzecz.”
Ostatnie słowa eseju skierowane są w obronie wolności a przeciw postkomunistycznemu kultowi przeciętniactwa tak szeroko rozpowszechnionemu w III RP:
„Jeżeli wolność ma jakąś wartość, to właśnie taką, że pozwala jednostkom i narodom wybić się nad przeciętność i realizować godne marzenia. Gdyby wolność nie temu miała służyć, to zaiste niewielki byłby pożytek z jej posiadania i niewielka szkoda z jej utraty”.
2013 Elżbieta Cherezińska – Legion
„Pioruny biją nie w krzaki lecz w najwyższe drzewa”
– Osyp Makowej (1867-1925)
Kiedyś schemat myślenia był taki: dobry jest patriotyzm Józefa Piłsudskiego (ale tylko taki przed 1926 r.) a zły jest nacjonalizm narodowców. Szczególnie ohydną odnogą narodowców jest ONR a już najwstrętniejszą (bo kolaborującą w czasie wojny z Niemcami) grasującą po lasach strzygą była Brygada Świętokrzyska. Tyle ile intelektualnych gromów poszło na przestrzeni ostatnich 100 lat w narodowców, ONR-owców, NSZ i Brygadę, że chyba nikt w Polsce nie został tyle razy opluty (do czasu pojawienia się u władzy pisowców).
A tu nagle wychodzi Elżbieta Cherezińska i publikuje „Legion”.
Spodziewamy się troglodytów z kastetami a tutaj mamy intelektualną elitę, postacie młodych ludzi władających biegle wieloma językami, gotowych do najwyższych poświęceń gorliwych patriotów, posiadających wachlarz przydatnych umiejętności, bohaterów opisanych z ogromną empatią. Książka jest oddaniem sprawiedliwości tym sponiewieranym przez zwycięzców II wojny Polakom, ich wizji świata oraz podejmowanych przez nich tragicznych wyborów.
Nie znaczy to, że bohaterowie „Legionu” zawsze mają rację. Wiele dziwnych i często nieprawdziwych rzeczy zarzucono radykalnym narodowcom, ale mnie akurat najbardziej przeszkadza w ich idei przesadna potrzeba podkreślania hierarchii i podporzadkowania. Jedna sympatyzująca z narodowcami młoda znajoma poleciła mi kiedyś broszurę „Podstawy narodowego poglądu na świat” młodego ideologa ONR, który oddał życie za Polskę rozstrzelany w Palmirach w 1940 r. Wojciech Kwasieborski, w rozdziale „Przewrót duchowy” pisze: „życie człowieka musi być realizowaniem określonych celów, ułożonych w logiczny, rozumny i bezwzględny system. (…) Wszędzie, w każdej jego dziedzinie nasz program akcentuje moment hierarchii, planu i organizacji.” Tak właśnie widzieli świat bohaterowie „Legionu” i przy całym szacunku dla ich ofiary życia, nie mogę się z tym totalnym podejściem zgodzić.
Bohaterowie ”Legionu” uczestniczą w założeniu „Związku jaszczurczego”. Wzorowano się oczywiście na XIV wiecznej organizacji walczącej z Zakonem Krzyżackim. Chociaż w Organizacji Wojskowej Związek Jaszczurczy wprowadzano obce rycerzom zapisy np. członkami mogli zostać tylko Polacy, którzy potrafili udowodnić swą „czystość rasową” do czwartego pokolenia wstecz. Na szczęście w książce do organizacji przesmyknął się przynajmniej jeden chłopak, który nie posiadał owej „rasowej czystości”.
Nie wiem co gorsze: „bezwzględny system hierarchii” czy sprawdzanie „czystości rasowej” ale oba podejścia są mi zupełnie obce.
Są z „Legionem” jeszcze inne problemy. W przeciwieństwie do dzieł Mackiewicza o oskarżanych o kolaborację z Niemcami antysowieckich bojownikach na kresach – książka Elżbiety Cherezińskiej – wydaje się nieco sztuczna – i nie jest to wina autorki.
Problemem było oderwanie dowództwa Brygady Świętokrzyskiej od świętokrzyskiej ziemi, która znajdowała się pod okupacją niemiecką a nie (jak u Mackiewicza) sowiecką.
Dziadkowie mówili mi czasem o partyzantach w naszych lasach i zaskakiwało mnie jak łatwo mieszali różne podziemia niepodległościowe. Babcia Marta, czyli Mama mojego Taty, na przykład mówiła jak ostrzegła kąpiącego się w Nidzie Józefa Maślankę przed nadchodzącymi Niemcami i w ten sposób uratowała mu życie. A przecież to był komuch i odszczepieniec od ruchu ludowego, który przyłączył swój oddział do Armii Ludowej. Za co zresztą zaraz potem napadli go narodowcy z NSZ.
Moi dziadkowie nie byli wyjątkiem. W Górach Świętokrzyskich ludzie w czasie okupacji nazywali wszystkich partyzantów terminem „Jędrusie” – od nazwy działającego w okresie od wiosny 1941 r. oddziału Władysława Jasińskiego ps. „Jędruś”.
Wielokrotnie słyszałem opinię, że generalnie chłopaki chcieli być w partyzantce, a już mało kto dociekał jakiej, byleby ze swojej miejscowości, okolicy. Zdarzały się okolice narodowe (Zagnańsk), no to zapisywali się do NSZ, były okolice czerwone (Ostrowiec Świętokrzyski) to zapisywali się do komunistów itp.. Tak samo było z AK, BCh i innymi pomniejszymi organizacjami.
Ja nie uważam czerwonoarmistów ani AL.-owców za „swoich”, ale aż nazbyt wielu Polaków w świętokrzyskiem pod koniec piekła zgotowanego im przez Niemców właśnie tak uważało. Kilkunastoletnia wtedy babcia nie wiedziała, że komuch Maślanka to komuch, tylko że tu jest „Jędruś”, partyzant walczący z okupantem a tam zaraz dorwą go Niemcy, więc mu pomogła.
Łatwo było znaleźć na wschodzie ukraińskiego upowca albo polskiego Łupaszkę gotowego walczyć z sowietami do upadłego (nawet za cenę taktycznych sojuszów z hitlerowcami), ale w Górach Świętokrzyskich czy szerzej w terenach pod okupacją niemiecką dominował zdecydowanie sentyment antyniemiecki (nawet za cenę taktycznych sojuszów z komunistami). Kto raz odwiedził Mauzoleum Martyrologii Wsi Polskich w Michniowie i zobaczy skalę masowych mordów na kobietach, dzieciach i starcach z polskich wiosek wspierających na przykład partyzantów z AK Jana Piwnika „Ponurego” zrozumie dlaczego.
Widać to było w samej Brygadzie, której dowódcą był nie pochodzący z lokalnych tubylców porucznik Stanisław Grabda tylko kresowy „Bohun” pułkownik Antoni Szacki – pochodzący z Wilna. „Bohun” kalkulując chłodno wycofał się wraz z Niemcami za Sudety a później ich napadł wyzwalając ok. 1000 kobiet z obozu koncentracyjnego w Holiszowie podczas gdy Stanisław Grabda wraz z oddziałem pozostał tutaj z przywiązania do rodzimych okolic (i został zamordowany przez komuchów w więzieniu kieleckim w 1953 r.).
Reasumując „Legion” to pozycja niezwykle ważna we współczesnej literaturze polskiej. Bestseller i audiobook, który dotarł pod strzechy za co należą się ukłony dla Elżbiety Cherezińskiej. Nie jest to Józef Mackiewicz – ale i tak publikacja wagi ciężkiej jak na nasze czasy.
2014 Puklerz Mohorta, Lektury kresowe, Krzysztof Masłoń
Idzie Kozak z Ukrainy, podkówkami krzesze.
Tymko Padurra, Ukrainky, Warszawa 1844
Człowiek który pomaga znaleźć co czytać. Narbutt out, Burek nie żyje a liczba potencjalnych książek do przeczytania tylko wzrasta a nie maleje. Jeśli ktoś więc szuka dobrej literatury polskiej powinien zajrzeć do książek Krzysztofa Masłonia, który (przynajmniej na razie) nie wybiera się jeszcze na tamten świat.
Czaderska postać kresowego rycerza – Mohorta – jest motywem przewodnim tej na maksa kresoliterackiej książki. W przeciwieństwie do suchych i odrażających wręcz niestosownością podręczników do „historii nowożytnej i rozbiorowej” ukazuje niebywałe piękno i koloryt kresów wraz z czarującą specyfiką każdej z tych kultur, ziem i czasów. Od ziemi lwowskiej Władysława Łozińskiego (Oczajdusze i hultaje) po gimnazjum Bruno Schulza i Kazimierza Wierzyńskiego (Maturzyści z Drohobycza). Od czasów uwodzicielskiej szesnastowiecznej Roxolanii Sebastiana Klonowica do współczesnego opisu wojennej apokalipsy w „Ogniu przy drodze” (2010) kieleckiego pisarza Tadeusza Zubińskiego. Chociaż dla mnie osobiście największym odkryciem była ujęta tutaj postać Tomasza Padurry (Hezjod z Ukrainy), którego cytat zamieściłem na początku tekstu.
Wadą tego zbioru jest jednak to, że jest za bardzo „kresowy” (określenie arcypolonocentryczne) a za mało ukraiński, białoruski czy litewski. Nawet Miłosz jest tutaj ujęty w tak mało litewski sposób (Alatheia, czyli przypomnienie), że nieprzygotowany czytelnik mógłby dojść do wniosku, że pewnie to jakiś polski zwolennik generała Żeligowskiego lub promotor Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego na Wileńszczyźnie…
2015 Mała Zagłada, Anna Janko
„Mamo, pomyśl, nie miałaś najgorzej. Tylko zabijanie i podpalanie. Żadnego znęcania, pastwienia się, maltretowania, nikt nawet kobiet nie gwałcił. Szli i tylko zabijali, po kolei. I to byle jak zabijali: raz trafił, raz nie, czasem poprawiać trzeba było. Strzelali, czyli dobrze, bo jak mówią, śmierć od kuli jest tą lepszą śmiercią. Niejeden człowiek by marzył od strzału umrzeć…
Pomyśl, mamo, twój tata tylko chwilę się męczył, a twoja mama w ogóle, moment – i jej nie było. Nawet niE widzieli, jak spłonął wasz nowy dom. Nawet się nie dowiedzieli, że cała wieś została spalona i zginęli prawie wszyscy. Mieli szczęście.”
Generalplan Ost. Aktion Zamość. Przestrzeń życiowa dla niemieckiej „rasy panów”. „Regermanizacja” polskich dzieci w ramach Lebensborn. Pacyfikacja oporu w ramach akcji „Werwolf”. Ludobójstwo we wsi Sochy. Dziewięcioletnia Terenia Ferenc patrzy jak Niemcy mordują jej rodzinę.
Dla wszystkich naiwnych ludzi, którzy wierzą, że Niemcy się zmienili i nie są dla Polski żadnym zagrożeniem polecam tą lekturę i przypominam, że tak wtedy jak i teraz – Niemcy zawsze działają według planu. Dotyczy to także bycia „adwokatem Polski” w Unii Europejskiej oraz specyficznej niemieckiej wizji „praworządności” dla mniejszych krajów UE.
Jedyne pocieszenie, że jak dotąd wszystkie ich pompatyczne plany były obracane wniwecz przez kapryśne mojry.
To jest bardzo niepoprawny politycznie temat. Dość powiedzieć, że sejm w czasie rządów Donalda Tuska był w stanie ustanowić Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych w 2011 r. ale aż do 2023 r. włącznie żaden sejm nie był w stanie ustanowić Dnia Pamięci Dzieci Zamojszczyzny.
2016 Leszek Elektorowicz – Rąbek królestwa
Inaczej pisze wiersze Jaś Kapela zagrożony odwołaniem walki MMA bo boli go stopa i siedzi na SORze (po „zadymie z karty walk Prime MMA 8”), inaczej pisze wiersze Leszek Elektorowicz, żołnierz Armii Krajowej ze Lwowa, który w czasie wojny był karmicielem wszy w Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami prof. Rudolfa Weigla a w latach 1950–1956 zaprzestał wszelkich publikacji.
Najważniejszym dla mnie utworem w tym, krótkim opublikowanym trzy lata przed śmiercią tomiku jest „Łączka”:
Tych, którzy pierwsi zeszli w podziemie by walczyć
Tych, którzy ostatek zbroczonej krwią nadziei
w błotnisty dół wrzucani
którzy z okrzykiem POLSKA padali pod murem
którym w zawiasach drzwi miażdżono palce
których zakatowano
którzy nie zdradzili
tu leżą ich kości
tych, którzy na schodach piwnicy
strzelali w tył głowy
którzy ogniem przypalali
pałowali do zdechu
kopali brzuchy ciężarnych
zwłoki ofiar zakopywali skrycie
tu leżą ich kości
warstwa na warstwie
warstwa na warstwie
trwa wrogich kości
pośmiertna waśń
jakbyś słyszał grzechot uparty
bo dla ich śmierci tak różnych
nie ma pojednania
Lecz ręce pamięci
odmykają groby
odgrzebują ziemię
wyszukują kości
kostkę do kostki składają:
Ukłądają starannie
Puzzle ludzkich postaci
Ci zaś którzy opłakują straconych
którzy ramionami pamięci obejmują
czas nieukojony
idą milczący wzdłuż kamiennych ulic
w smog obojętności
2017 Nad Zbruczem, Wiesław Helak
Dżizas ale to jest dobre. Aż mi się cofają w głowie natrętne anglicyzmy i zaczynam znowu myśleć po polsku:
„Mocne piersi wołów przebijały się powoli przez śnieg, a ich potężne kopyta ubijały z wolna drogę, czyniąc ją przejezdną. W trzy wozy, a w każdym wprzęgnięte po cztery woły, jeden wóz za drugim, raz po raz przejeżdżały najpierw przez aleję lipową od dworu, a potem aż do rozstaju dróg. W ciszy śnieżnej, w zimowym pustkowiu wokół, rozległa się nagle pieśń starego pasterza, hajduka z Debreczyna, który zostawał zawsze na zimę nad Zbruczem, aby latem znowu wędrować ze stadami w głąb cesarstwa – a teraz śpiewał smutną pieśń huculską o siwych wołkach gnanych na Bukowinę. I słuchał Konstanty tej pieśni monotonnej, i siedział cierpliwie na wozie w chłopskim ciężkim kożuchu, a nad nim tylko para z pysków szarych wołów, które cierpliwie i z wielką siłą, noga za nogą, wykonywały swoją pracę. Było mu zimno, gdyż mróz był coraz większy, lecz on doskonalił się w pokorze, cierpliwy jak te woły, pamiętny na jej słowa o sile charakteru – nigdy dotąd nie oddawał się z tak głębokim przekonaniem żadnym ćwiczeniom, a ciągła zmienność myśli i nastrojów odstręczała go zawsze od tego. Zmarzł, ale nie chciało mu się wracać do dworu, wydawało mu się, że tu jest bliżej Anastazji.”
2018 Gwiazdy rdzewieją na dnie Wisły, Bohdan Urbankowski
Stolica nie ma do dziś łuku triumfalnego zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej. Nie ma też ani jednego wartego obejrzenia filmu o tym wydarzeniu. Ale ma za to dobrą powieść.
Niestety nie będą jej lubili narodowcy bo został w niej pozytywnie przedstawiony Piłsudski. A oprócz Ruskich i PRLowców to właśnie narodowcy są najczęściej pierwsi do obsobaczania Marszałka.
Mamy tu przedstawione klasyczne epizody: obronę Warszawy pod Ossowem, złamanie szyfrów sowieckiego wywiadu czy ofensywę znad Wieprza. Ale mamy też ciekawie odwrócone zwycięstwo pod Maciejowicami w roku 1920 które odwraca bieg historii w miejscu, które kojarzyło się z upadkiem powstania Kościuszkowskiego przeciw Rosji w 1794 r.
Niestety tytułowe gwiazdy nie rdzewieją już na dnie Wisły bo po latach od rozpadu Związku Sowieckiego Rosja znowu uderzyła na „stworzoną przez Lenina” Ukrainę. Z Zachodu uderza w nas w tym czasie fala nowego marksizmu i przez najbliższe dekady nie zabraknie nam ideologicznej walki „od wewnątrz” o najprostsze gesty, pojęcia i słowa.
Może w takim razie to dobrze, że nie ma jeszcze Łuku Triumfalnego w Warszawie? Okazuje się, że celebrowanie wielkiego zwycięstwa opisanego przez Urbankowskiego może być jeszcze w 2024 r. bardzo przedwczesne.
Nie ma Łuku Zwycięstwa nad czerwoną gwiazdą w Warszawie. Dobrze, że chociaż jest syrenka.
2019 Po Piśmie, Dukaj
Dukaj jest całkowitym przeciwieństwem naiwności księdza Twardowskiego. Myślunek, rekursje, religie osiowe, kształty entoptyczne, kość gnykowa, instynkt wyzewnętrzniania przeżyć, dedukcja sylogiczna wprowadzona przez prawo, empatyczne fikcjowanie, predykat deskryptywny, neurony lustrzane, amnezja piśmiennicza, kondygnacje świadomości, Durrellowe narracje symbiotyczne, człowiek czasownikowy oralny, człowiek rzeczownikowy pisany, człowiek przymiotnikowy i nieistotność statusu ontycznego po piśmie. Dukaj jest naszym skarbem narodowym, bo zmusza do myślenia i ciągłego kłócenia się z jego tezami. Napisane prze niego słowa „wybijają z przeżywania”.
2020 Planeta piołun, Oksana Zabużko
W wersji polskiej książka słynnej ukraińskiej pisarki wygląda mniej więcej tak: Ukraina walczy od 2014 r. ale w Polsce nikt na czele z Bronisławem Komorowskim tego nie dostrzega. Ludzie żyją jakby nic interesującego a tym bardziej nic przerażająco zbrodniczego nie działo się w kraju, z którym razem organizowaliśmy dwa lata wcześniej Euro 2012.
To jest jedna z najbrutalniej antyrosyjskich książek jaką czytałem w życiu. Oksana Zabużko nie bierze zakładników. Wylewa Ruskim w ryj wszystko, dosłownie wszystko. Piołun znaczy po ukraińsku Czarnobyl i jest to najnowszy symbol „dobrodziejstw” jakim obdarzył „chachłów”, „Ruski mir”. Książa jest pełna postaci wspaniałych ukraińskich kobiet (i jednej Białorusinki), które odrzucają na wszystkie możliwe sposoby zarówno zaloty jak i próby gwałtu ze strony ruskich zbirów (także tych intelektualnych jak Brodski). Najważniejszą z tych postaci kobiecych jest cudownie żyzna ukraińska czarna ziemia, na której Sowiet urządził Hołodomor – Wielki Głód.
2021 Bylejaczek, Jerzy Ficowski
Pierwsza książkowa publikacja bardzo starej i zapomnianej bajki Jerzego Ficowskiego. W dzisiejszych czasach słusznie przypomnianej, bo ukazującej mądrą relacji człowieka i przyrody. Wbrew kretyńskim zwolennikom bambizmu, przyroda nie jest słodką krainą z bajki.
Bylejaczek
(…)
– Każdy myśli – mówi mama –
gdy porządki widzi takie,
żeś ty nie jest chłopcem wcale,
lecz że stałeś się – zwierzakiem
– Dobra! – myśli Bylejaczek.
Ci, co nie chcą, niech nie wierzą,
A ja pójdę hen do lasu
I zostanę – królem zwierząt!
Po jeżeli tak podobny
do zwierzaków jestem właśnie,
to na pewno mnie obiorą
Królem swym Wielmożnym właśnie.
(…)
Idzie drogą i kurz wzbija.
Ledwo parę kroków uszedł,
Patrzy: kot przy płocie siedzi.
– Z nim się porozumieć muszę.
(…)
Lecz kot się językiem myje –
Od głowy aż do ogona.
Sierść mu błyszczy – taka czysta,
Tak starannie przygładzona.
Bylejaczek myśli sobie:
– Pewno go uczyli ludzie.
Pójdę lepiej aż do lasu,
gdzie zwierzęta żyją w brudzie.
(…)
Nagle zając – hyc! Do norki.
Bylejaczek w nią zagląda
I aż nie chce wierzyć oczom:
Norka czysta i porządna!
(…)
A na wildze – żółte piórka
bez najmniejszej plamki na nich.
Wzdycha smutny Bylejaczek:
– Czyż to moi są poddani?
(…)
Więc zaśmiały się zwierzęta:
– Myślisz, żeś ty król w koronie?
Toć masz, głupi Bylejaczku,
Na swej głowie gniazdo wronie!
– Myślisz, że ci za lenistwo
hołdy od nas się należą?
Jeśli szukasz nieporządku,
nie znajdziesz go pośród zwierząt!
– Królem naszym nie zostaniesz,
Napędziłbyś wróblom stracha,
Zostań strachem, co na polu
stoi i rękami macha!
(…)
– Takie brudy, nieporządki
są dla zwierząt niepojęte.
Więc gdy widzą Bylejaczka,
Odwracają się ze wstrętem.
Bylejaczek zawstydzony
grzecznie podziękował sowie.
– Bieda ze mną! Znać mnie nie chce
ani zwierzak, ani człowiek.
Chyba lepiej się umyję,
choćby nawet leśną rosą,
znajdę buty, com je zgubił,
bym nie musiał wracać boso.
– I solennie obiecuję,
że już będę żyć inaczej.
I od dzisiaj zmieniam imię.
Chcę się zwać: Niebylejaczek.
2022 Milczenie katedry, Jan Maciejewski
Jan Maciejewski byłby idealnym przykładem polskiego intelektualisty, gdyby III RP chciała jeszcze mieć jakieś intelektualne elity. Jednak rządzący Polską wolą raczej kupować jak pionier technofeudalizmu nad Wisłą – Waldemar Pawlak korporacyjne tablety dla dzieci w państwowych szkołach i być dumni, że od myślenia nie będziemy my tylko zagraniczni giganci big-techu.
Moje ulubione teksty z tego tomu poświęcone są Milanowi Kunderze, Jeanowi Raspailowi i ekstazie św. Teresy. Zderzenie „Obozu Świętych” Respaila z „Uległością” Huellebecqua wobec „nieubłaganego najazdu mieszkańców Trzeciego Świata na Stary Kontynent” wypada jednak trochę przedwcześnie. Piszący tą książkę kilka lat temu Jan Maciejewski nie mógł wiedzieć o ostatnim nawróceniu Ayan Hirsi Ali po ataku Hamasu na Izrael 7 X 2023 r.
Jako nowo nawrócona chrześcijanka napisała: „Nie możemy stawić czoła Chinom, Rosji i Iranowi, jeśli nie potrafimy wyjaśnić naszym społeczeństwom, dlaczego ma to dla nas znaczenie. Nie możemy walczyć z ideologią woke, jeśli nie potrafimy bronić cywilizacji, którą jest ona zdeterminowana zniszczyć. Nie możemy też przeciwdziałać islamizmowi za pomocą czysto świeckich narzędzi. Aby zdobyć serca i umysły muzułmanów na Zachodzie, musimy zaoferować im coś więcej niż filmiki na TikToku.”
Milcząca katedra przemówiła afrykańskimi ustami somalijskiej ateistki.
2023 Marcin Giełzak, Wieczna Lewica
Powrót aforyzmów do polskiej literatury w wielkim stylu.
Boy-Żeleński i Stanisław Jerzy Lec byliby dumni.
Giełzak jest oskarżany o bycie pisowcem (mimo głosowania przeciw PiS-owi na Razem-Lewicę), prawicowcem udającym lewicowca wyłącznie po to żeby zniszczyć lewicę od środka a co gorsza… symetrystą! A jak wiemy „Symetryści to współczesna wersja szmalcowników” (Z. Hołdys). Ale mnie wydaje mi się, że jest po prostu uczciwym polskim intelektualistą, którego życiową pasją jest lewica.
Jako człowiek uprawiający szermierkę i biegle znający język francuski wielokrotnie stawał w obronie dobrego imienia Francji. Co oczywiście jest z jego strony wielkoduszną głupotą, bo skoro kolejnym ambasadorom francuskim nie chce się bronić dobrego imienia Francji w III RP (za to im w końcu płacą) to dlaczego Polak, w dodatku kibic Widzewa Łódź, miałby to za nich robić – i to jeszcze za darmo!
Marcin Giełzak fascynuje się myślą lewicową tak bardzo, że czyta i pisze o osiągnięciach brytyjskiej labour party, co już jest zupełną aberracją, bo nie ma dla polskiego ucha tematyki nudniejszej niż partia pracy w Albionie. Jestem mu za to wdzięczny bo musiał utracić niezliczone bezcenne dni i godziny swojego życia brnąc przez ziewające niuanse polityki wewnętrznej takich ekstremalnych nudziarzy jak premier Gordon Brown po to, żeby wybrać dla nas same świeżynki i ciekawostki, które umieścił dla nas w tej książce. I nawet te najlepsze cymeski o lejburzystach i tak są najnudniejszą częścią tej niezwykle interesującej książki.
Rozczula mnie też jak biedny Giełzak ogania się jak od stada natrętnych much – od ludzi którzy próbują mu wmówić w brzuch bycie zwolennikiem chrześcijańskiej demokracji. Walczy jak lew i z laserową precyzją tłumaczy, że socjaldemokracja to nie jest chadecja i że pomimo wielu punktów wspólnych te dwa nurty dzieli tak naprawdę aksjologiczna przepaść. Ja myślę, ze to jest syzyfowa praca. Ledwo odegna jedną muchę zaraz usiądą na nim dwie „chadeczki” i całą walkę będzie musiał zaczynać od nowa. Ale skoro Prometeusz cierpiał za swoją życiową misję, musi cierpieć i Giełzak.
Marcin Giełzak znany jest przede wszystkim z tego, że prowadzi wraz z Jakubem Dymkiem podcast Dwie Lewe Ręce ale myślę, że także w wersji książkowej (bez tych wszystkich min, które robi na antenie) zdecydowanie warto sięgnąć do myśli człowieka, który powiedział, że „jeśli jest jedna rzecz grosza niż polskie reggae, to jest to polski rap.”
Lata dziesiąte – gusła Zianona Paźniaka
Bohater Międzymorza, białoruski archeolog – odkrywca masowych grobów ofiar NKWD w Kuropatach. W latach 90 i 00 jako poeta, polityk, historyk i fotograf wydał ponad 25 książek: m.in. Gloria Patria, Wielkie Księstwo, Droga, Terra dei i Ojczyzna Wieczna. Zianon Paźniak był jednym z organizatorów Dziadów’88 – masowej demonstracji ku czci ofiar stalinizmu której uczestnicy mieli odbyć marsz na Kuropaty a zostali jednak brutalnie rozpędzeni przez milicję przy użyciu pałek i gazu łzawiącego.
Po dojściu Łukaszenki do władzy, wyemigrował z ojczyzny w 1996 r. Mieszka w raz w Warszawie raz w Nowym Jorku.
W 2009 roku Paźniak został laureatem nagrody imienia Franciszka Alechnowicza, wręczanej przez Białoruskie Społeczne Towarzystwo Ochrony Zabytków, za działalność na rzecz upamiętnienia ofiar stalinizmu.
Jego wiersze są piękne i magiczne jak Olmańskie Błota. Choć niezwykle mocno przesiąknięte nostalgią za zamkniętym dla niego krajem. Jest przewodniczącym opozycyjnej konserwatywno-chrześcijańskiej partii – BFN (Białoruski Front Narodowy) co w języku współczesnych układów polityczno-towarzyskich oznacza między innymi to, że nigdy nie dostanie literackiej nagrody Nobla.
W przeciwieństwie do większości polityków europejskich przewidział ponowny atak Putina na Ukrainę już w 2015 roku (po podpisaniu „porozumień” mińskich). Paźniak w wywiadzie dla kanału Strimeo casualowo zapodał fundamentalny wykład o tym jakim zagrożeniem jest dla świata jest Rosja. Dla wszystkich zwolenników niesławnego resetu Baraka Obamy na Zachodzie oraz wcześniejszych i późniejszych (nie daj Boże) resetów serdecznie polecam:
„Jak tylko był pół-rozpad związku radzieckiego, jak tylko przyszedł do władzy kagiebista Putin to od razu my zrozumieliśmy że wojna będzie. I tak było. Oni od razu zaczęli przygotowania do wojny. Oni nic nie umieją robić. Tylko strzelać, dusić, prześladować. Nie będą zajmowali się ekonomią oni nie rozumieją tego. Będą kradli. No i tak wszystko poszło. Ale Europa i Ameryka nie wyciągnęła żadnych wniosków z tej sytuacji, która się wytworzyła w Rosji i w ogóle po II wojnie światowej. Jakby nie było tego Chamberalina, Hitlera. Żadnych wniosków. Rozbroili się. I teraz nie rozumieją. I to sytuacja ciężka dlatego, że dla nas Białorusinów, dla Ukraińców zrozumiała rzecz, że Rosja idzie na wojnę i że ta wojna zagraża najpierw Ukrainie, potem Białorusi, potem krajom bałtyckim a potem Finy i Polska. I to tak będzie. Oni o tym mówią i nie można tego lekceważyć. I to jest bardzo poważna rzecz.
Dlatego, że ludzie, którzy teraz rządzą w Moskwie – oni nie są odpowiedzialni przed człowieczeństwem i ogóle przed nikim. Trzeba rozumieć tych ludzi i Zachód nie rozumie. On w ogóle Rosji nie rozumie. Co to za mentalność? Oni w krawatach, w kostiumach ale to nie są Europejczycy. To zupełnie inna mentalność – człowiek, życie człowieka nie ma żadnego znaczenia. Teraz w Donbasie to widać jak to wszystko się dzieje. I Europa nie może wyjść z jakiegoś letargu. Wydaje się im, że to coś jakoś będzie ale ich nie dotyczy. Zwłaszcza w Polsce taka sama sytuacja. Ja widzę to wszystko. Takie rozumienie, że no jakoś tam uda się… nie wierzą w to co może być. I to jest niebezpieczne.
I teraz bardzo ważne żeby była pomoc Ukrainie. Dlatego, że przyszłość Europy i Polski i Białorusi [rozstrzyga się] na Ukrainie. Trzeba żeby Ukraina zwyciężyła. Trzeba pomóc. I jest możliwość pomocy. I mądrzy ludzie mówią jak to trzeba zrobić, ale wie pan. W latach trzydziestych ten Chamberlain przyjechał do Londynu i powiedział po sprzedaży Czechosłowacji, że on przywiózł pokój. I „nikt nie chciał umierać za Gdańsk” – takie przysłowie jest. No i teraz taka sytuacja, że trzeba jakieś wnioski wyciągnąć z tego. Ja myślę, że i Europa i Stany Zjednoczone już dużo straciły. Idzie ofensywa na całym froncie teraz w Donbasie. W ogóle nie trzeba było Ukrainie uczestniczyć w porozumieniach mińskich. To była pułapka dla Ukrainy. Zrozumiała rzecz. Rosja nigdy nie będzie wykonywać żadnych porozumień, żadnych umów. To jest taka Azja, taka mentalność mongolska, no tak jest i nie jest to obraza dla nich, ale oni tacy są.
Przez cały czas, dwa miesiące po mińskich negocjacjach oni przez cały czas strzelali do Ukraińców a Ukraińcy sobie jakoś tak… [pokazuje gest przeczekiwania] I teraz co ten czas stracili dwa miesiące. A ja myślę, wiem co to znaczy Putin. Co to znaczy Rosja. My po prostu wiemy, wiemy co to za ludzie. Dlatego, że byliśmy siedemdziesiąt lat pod okupacją sowiecką. Oni dążą do pójścia na Kijów. I może być wielka wojna. I teraz to trzeba wszystko zrobić żeby nie dopuścić do tego. Wątpię, że to rozumieją w Brukseli i Waszyngtonie, bardzo wątpię.”
***
Tak właśnie wygląda polska literatura. Naprawdę jest co po 1989 r. czytać.
W ostatnich latach przynajmniej Olga Tokarczuk i Szczepan Twardoch nauczyli się od Ukraińców jak bezcenna jest wiara, naród i obrona swoich granic przez wrogami. Być może inni też się nauczyli, nie wiem, nie śledzę wszystkich ich wypowiedzi. Może jak jeszcze dać im trochę więcej czasu przestaną rzucać się na własny kraj, na żywiącą ich, choć sponiewieraną ziemię. Przestaną kopać leżącego i zaczną wreszcie działać dla dobra Międzymorza. Jak nad Dnieprem, tak nad Wisłą.
Kaplica Matki Boskiej w Makoszynie
w dniu św. Bernardyna ze Sieny, 20 maja 2024 r.